– I po co to wszystko?
– Żeby wyćwiczyć się w cnocie cichości.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! – zawyło coś od strony targu.
– No, ten się nie ćwiczy – mruknął Saha.
– Jednak jest wśród nich jakiś mówiący.
– Jakiś przybysz z zewnątrz.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! Oj, jak zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Chodźmy popatrzeć – powiedział Saha.
– Ty też chyba zwariowałeś! – syknął Ardżu.
– Tylko z krzaków… – poparł Sahę Naku.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Chyba nie boimy się kalek, które nie mogą normalnie stać na nogach i boją się cokolwiek potrącić łokciem.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Doniosą, że nas widzieli.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Po pierwsze, nie zobaczą nas w krzakach. Po drugie, nawet jeśli, to czym mieliby donieść? Odciętymi językami? Poparzonymi gardłami? – przekonywał Saha.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Na piśmie doniosą. Na pewno ktoś tam umie pisać.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– No to się ich zabije.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Popatrzymy tylko z krzaków. Będziemy dobrze ukryci… Przecież musimy się rozeznać, co to za osada, jak duża… Musimy jakoś wyminąć wszystkie miejsca, w których mogliby pojawić się ludzie.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– I dlatego mamy iść tam, gdzie jest ich pełno?
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Musimy zobaczyć, jak duże jest to miejsce, czy są tam jakieś drogi, z której strony nadchodzą ludzie i w którą odchodzą… I czy nie ma tam czegoś, co można by zabrać.
– O co to, to nie. Żadnego ryzyka – zadecydował Agni. – Niczego nie zabieramy, nie wdajemy się w żadne awantury. Podkradamy się tylko i patrzymy z krzaków. Nikt nie włazi na targ.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! – krzyczał chudy, półnagi mężczyzna, o skórze pokrytej mnóstwem malutkich, sinawych bąbli. – Patrzcie, jak zwariowałem!!!
– On zwariował – przytakiwał półgłosem malutki, jednoręki chłopczyk o twarzy staruszka.
– Patrzcie sami – zawył pokryty bąblami chudzielec i wziął do ręki wielką maczetę o szerokim ostrzu. Drugą rękę położył na pieńku. – Uhaaaa!!!
Ciach! Maczeta spadła ze świstem, odcinając rękę od łokcia. Przedramię z drgającą konwulsyjnie dłonią spadło na piasek. Palce odciętej ręki przez chwilę zaciskały się i rozkurczały, aż nagle splotły się w znak figi. Na piasek upadł też sam kuglarz, który zemdlał z bólu. Chłopczyk o twarzy staruszka rzucił się ku mężczyźnie i z dużą wprawą obwiązał mu kikut ciemną szmatą. Pomagał sobie przy tym zębami, mimo że szmata niemiłosiernie cuchnęła. Najwyraźniej przesycona była krwią nietoperzyków wodnych, która, mimo że używana jako środek przeciwko gniciu, sama już zgniła. Mogła za długo być na tej szmacie.
Kiedy rana była już obwiązana, chłopczyk ocucił mężczyznę kilkoma uderzeniami w twarz, a następnie zdjął z głowy sztywny od łoju berecik i zaczął obchodzić z nim widzów, najwyraźniej oczekując na datki. Nikt jednak nie rzucił mu najdrobniejszej monety. Włosy miał zjeżone, jakby permanentnym przestrachem.
– Dobrze – wychrypiał chudy kuglarz, przykucnął dziwacznie i położył na pieńku prawą nogę. Zamachnął się maczetą, wyciągając kikut w drugą stronę, najwyraźniej w celu utrzymania równowagi w osobliwej pozycji.
Ciach! Na pieńku została odcięta stopa. Chłopiec z tą samą wprawą co poprzednio obandażował ranę, ocucił mężczyznę, pomógł mu się podnieść i oprzeć na stojącej obok beczce. Potem obszedł widzów z berecikiem. Znowu bezskutecznie.
– A niech was zeżre Glista Plemienia, niedobre ludzie z Małego Farsitan – wykrzywił usta ciężko dyszący kuglarz, podskakując na jednej nodze. – Niech was zeżre i wysra. Myślałem, że przynajmniej w ten sposób będę mógł się najeść do syta.
– I tak będziesz mógł – powiedział chłopczyk basem, wskazując stopę na pieńku i rękę na piasku.
– Moją rękę mam jeść?
– Mojej się nie brzydziłeś – przypomniał malec, pochylając się nad ochłapami. Nagle zorientował się, że jest otoczony przez niemych. Ich ręce wysuwały się po rękę i stopę w różnych pokrętnych, osobliwie delikatnych próbach pozyskania mięsa. Najwyraźniej bali się chłopca zaatakować, a nawet potrącić.
– Poszli won! – ryknął basem dzieciak. – Bo popchnę.
Ruchy rąk jednak nie ustawały, robiły się tylko coraz bardziej zawiłe, jak gdyby niemi uprawiali jakiś egzotyczny balet. W końcu dziesiątki palców zaczęły szturchać chłopca pod żebro.
– Ej! To łaskocze! Łaskocze! – zaczął zwijać się ze śmiechu malec, nie puszczając ręki i stopy. – Przestańcie! Przestańcie! Przestańcie!!! Tato!!!
– Przestańcie!!! – zawołał kuglarz, ale jeden z palców leciutko go popchnął. Beznogi i bezręki był bezradny. Zamachał tylko kikutem, a potem przewrócił się na piach.
– Przestańcie!!! Przesta!!!… – wył łaskotany chłopak.
Niemi jednak nie przestawali. Kiedy w końcu wyszarpnęli mu ochłapy ojca z rąk, dzieciak leżał nieruchomo na piasku, a z ust sterczał mu kawałek mięsa, cały we krwi i różowej pianie. Najwyraźniej dzieciak odgryzł sobie język i teraz też był niemy. Jeśli w ogóle żywy.
Jeden z niemych, którzy nie załapali się ani na rękę, ani na nogę, pochylił się, wyjął z ust chłopca język i natychmiast pożarł go na surowo. Pozostali sunęli w stronę kuglarza, który leżał na piasku i miotał się jak ryba.
– A to co znowu?
– To? Tutaj musiał być port przeładunkowy.
– Aha. A te gnilce zanurzone w wodzie?
– Te przykute do pali od molo?
– Tak.
– To była część oprzyrządowania portu.
– To znaczy?
– Goście w barkach podawali im pakunki i skrzynie, a oni podawali je ludziom stojącym na molo. To dobry system, upraszcza i efektywizuje przeładunek o jakieś dwanaście procent. Ludzie na łodziach nie muszą się rozmachiwać ani wychylać, żeby dosięgnąć ładunkiem mola. Wszystko idzie szybciej. Mniej ładunków się niszczy, bo nie zdarza się, żeby jakiś ładunek został zbyt mocno rzucony na pomost.
– Aha. A oni byli niewolnikami. To znaczy więźniami.
– Nie. To byli funkcjonariusze Pracowitej i Zaradnej Cesarskiej Służby Przeładunkowej.
– Ale za coś ich tak przykuli.
– Nie. Oni sami poprosili, żeby ich tak przykuć.
– Dlaczego?
– Już ci mówiłem. Dla usprawnienia przeładunku. Sami wymyślili ten system i postanowili go wypróbować.
– No dobrze, to dlaczego ich tu zostawili, kiedy port przestał działać?
– O to też sami poprosili. Chcieli tu zostać jako żywe, chociaż w tej chwili już nieżywe świadectwo swojej idei maksymalnej pracowitości i zaradności w służbie Cesarza.
– A nie potraktowano tego jako cywilnej dezercji?
– Nie, bo oni nie chcieli umrzeć. Chcieli tu tkwić i śpiewać: „Zaradność, zaradność!”. Raz na dwa dni miała podpływać łódka z kotłem gotowanego jęczmienia i karmić ich łyżką, ale wiecie, jak to jest u ludzi z transportami żywności…
– Nie dojeżdżają.
– Właśnie. Karmiciel pożerał po drodze cały jęczmień. Po opuszczeniu portu natychmiast zapomniano o zaradnych i pracowitych funkcjonariuszach, bo wykreślono ich z rejestru Czynnych Pokornych Sług Najwyższej Słuszności, a przepisano do rejestru Dzieł Sztuki, Propagandy i Pomników Wielkości Cesarskiej. Dlatego ten człowiek mógł spokojnie przypływać tu z pustym kotłem i z pełnym brzuchem, żeby dręczyć przykutych.
– Dręczyć? Jak dręczyć?
– Jak to u ludzi, idiotycznie. Udawał, że ich nakarmi, a potem pokazywał im pusty kocioł. Albo głaskał się po brzuchu. Ale to też przyśpieszyło konanie. Po tygodniu nie było ani jednego żywego.
– A dlaczego oni wszyscy jeszcze się nie rozpadli?
– Nacierali się smołą i tłuszczem. To pomaga przy pracy w wodzie, chroni przed chłodem, przed opuchlizną. I robili to tak długo, że aż skóra im przesiąknęła tymi substancjami, w pewnym sensie zaimpregnowała się i uodporniła na gnicie. Wygnili w środku, ale na zewnątrz pozostała twarda forma ze zesztywniałej skóry.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Księgowałem ten jęczmień. I tę smołę – powiedział Agni.
– Czy my będziemy musieli przeprawiać się przez tę rzekę?
– Nie. Na szczęście nie.
– Na szczęście.
– Ja też mam dosyć rzek.
– Czyli idziemy wzdłuż?
– Tak, kryjąc się w tych zaroślach.
– Co to za drzewka?
– Typowa roślinność wiejska – zaczął wyjaśniać Naku, który najlepiej znał się na przyrodzie. – Tak zwany zgniotokwiat. Wieśniacy tak go nazywają, bo kształt kwiatu kojarzy im się z pewnym narzędziem, pospolicie używanym podczas Kaźni Wzruszającej Łagodności. A tutaj jest żrącik… Lepiej go nie dotykać, z jego liści chłopi wydobywają pewną bardzo pożyteczną substancję. Wystarczy posmarować ciało, żeby przeżarło do kości. Zresztą kość też. W stanie surowym żrącik jest mniej żrący, ale też radzę go nie dotykać. To jest korbaczyk, nazwany tak ze względu na formę liści. Mieczorost, nazwany tak ze względu na formę pędów. Rózgodrzew albo chłostun, nazwany tak ze względu na zastosowanie witek. Silnojad, nazwany tak bynajmniej nie dlatego, że jadanie go dawałoby siłę. Włóczeń, z jego młodych, cienkich pni wyrabia się najlepsze włócznie, kopie i lance. Ranokład, nazywany tak ze względu na okłady, jakie z jego liści robi się na rany. Wydatnie zwiększają ból, jeszcze lepiej niż sól i pieprz. Są lepsze od soli i pieprzu także pod tym względem, że nie mają żadnego działania odkażającego. Skurczyłyko, doskonałe, aby z jego pędów robić pęta dla niewolników, jest też świetnym dla tychże niewolników narzędziem kary. Wystarczy polać je wodą. Schnąc, zaczyna się kurczyć, a przy tym miażdży niewolnikowi szyję, nadgarstki i wszystkie inne miejsca, w których ludzkie ścierwo może być spętane. I jeszcze… słodośliw.