– Zła odpowiedź! To nie Hengist! A co to jest, gwizd glist?
– Hengist…
– Też zła odpowiedź! A co to jest skałka pełna ciałka?
– Hengist, przestań, bo się zdenerwuję.
– Alalalala! Utikitkitikitki tiki tiki! Awawawawawa!!!
– Hengist, zaraz będziesz miał konkretne powody, żeby wrzeszczeć.
– Hurra! Kaczulu, kaczulu, kaczulu, kaczulu!
– To jest coś, co od dawna dla ciebie przygotowywałem.
– Spotoloto, spotoloto, spotoloto!
– To jest coś, co specjalnie przygotowałem dla mojego synka. Zostaniesz poddany ponownemu spłodzeniu. Za pomocą stopniowego rozmiękczania osiągniesz stan półpłynny, nie tracąc jednak świadomości. Następnie zostaniesz wtryśnięty w moje ciało. Ja zajdę w ciążę, a twój świadomy i wszystko odczuwający półpłynny organizm zmiesza się z moim. Oczywiście, odczujesz to jako potworną ingerencję czegoś obcego w twoją istotę. Będzie to ból przerażający, ból bólów. Powstanie z tego Hengistocesarz, istota będąca czystym bólem. I wiesz, co zrobię z Hengistocesarzem? Jego też poddam ponownemu zapłodnieniu i powstanie Hengistocesarzcesarz, istota będąca czystym-czystym-bólem-bólem! A z nim… Z nim zrobię to samo i tak dalej, w nieskończoność. Przygotuj się na pierwszą fazę zmiękczania. Przygotuj się na wielki skowyt.
Skowyt rzeczywiście był wielki. Hengist o mało nie rozerwał stalowych łańcuchów, którymi przykuty był do ścian Wanienki Zmiękczającej. Zaczął wyć i skręcać się, zanim zaczęła się tortura, bo wiedział, że jego wycie jeszcze lepiej rozprasza tatusia mamę niż wszystkie pytania, jakie mógłby zadać. W końcu, to był tatuś mama i synkowi współczuł.
Jonga pełzła. Szło jej to coraz lepiej. Umiała już wykorzystywać nieustannie powtarzające się skurcze bólu jako motor dla szybkich ruchów. W tej chwili znajdowała się w rurze. Rura nie miała więcej jak piętnaście centymetrów średnicy, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Tyle że Jonga musiała przybrać postać wielkiej czterołokciowej glisty z ludzką twarzą.
– Wiesz, to bardzo trudne i odpowiedzialne zadanie, torturować drzewo – mówił ktoś u wylotu rury. – Kurwa, ile można pompować… Zatkał się ten kran czy co?
Z głuchym bulgotem i popierdywaniem półpłynna Jonga zaczęła wypadać z rury. Dwie wąsate postaci w hełmach i misiurkach, z teczkami pod pachą, nachyliły się nad nią z cichutkim jękiem. Jonga, wypadając już całkowicie z rury, splunęła kawałeczkami swoich płuc najpierw w twarz pierwszego, a potem drugiego rycerza.
– Hraaa – wychrypiał pierwszy rycerz. Drugi skulił się i upuścił teczkę. Fragmenty płucek były pełne wodnych mrówek, które wgryzły się natychmiast w twarze obu panów. Jonga pełzła dalej.
Była w czymś, co wyglądało jak łaźnia, z małą wanienką pośrodku. Na ścianach widniały wypisane hasła: „Aj! Jak boli!”, „Au!!! Litości!!!” i „Błagam, nie!!!”. Nad wanienką pochylała się piękna kobieta o fioletowych oczach. Na jej widok Jonga zamarła. Ale tylko na chwilę.
– No proszę – powiedziała piękna kobieta. – Jakiś szkodnik dostał się tu przez kanał kanalizacyjny.
– Mamo! – zawołało coś malutkiego z wanienki. – Tatusiu mamo, ja się boję!
– Cicho, syneczku – odpowiedziała kobieta. – To tylko wielki glistolud. Zaraz go zabijemy. Już jest bliziutko, mamusia machnie mieczem… I wrócimy do zmiękczania. Zaraz osiągniesz wielkość i miękkość trzylatka.
„Nie!” – poczuł Hengist. I usłyszał jeszcze jedną myśclass="underline" „Wodne mró…”.
– Nie… Zabi… Nie… Ruszaj… Mie… Miecza… Napluję… Nie… Ruszaj… Się… – mówiło coś z wnętrza stwora, stwora o twarzy z surowego mięsa. Stwór był blisko. Rzeczywiście na odległość splunięcia.
– Nie ruszam się – powiedziała kobieta, chociaż widać było, że ma wielką ochotę się ruszyć.
– Jeden… Ruch… I napluję… Trafię… – Morda stwora obwąchiwała kobietę z bliska, jej nogi w wyszywanych złotą nicią sandałach, jej dłonie.
– Nie robię żadnych ruchów.
– A… Ja… I… Tak… Napluję…
– Dobrze – powiedziała kobieta – ale nie rób nic mojemu dziecku.
– Napluję…
– Nie! – zawołało dziecko z wanienki. – Nie lób tego! Ziabijeś ją! Ziabijać nie! Nie śmiejć! Nie śmiejć!
– E! – powiedziała kobieta i upadła na podłogę.
Śliczna jest Jonga, śliczna jest i młoda
Zdrowa, radosna i dziewiczo czysta
Uosobiona śmieje się pogoda
Czyli wesoła, piękna twarz Hengista
Śmiechem prawdziwym ryczy też Barbaro
W izbie sąsiedniej Tundu już w spiżarni
Szynki rozdziela więźniom i ofiarom
Co miały skończyć – lub nie-skończyć – marnie
Ziofilattu córkę-wnuczkę ściska
Rozwiał się naraz zapach kazirodztwa
I bumbonowi daje Rytar pyska
Stoi pod turmą z dyni cud-karoca
Mury pękają, zrywa wicher dachy
Storturowane stają drzewa w kwiatach
Słodkie, wiosenne, świeże są zapachy
Bluszczem obrasta zielonkawym krata
Ogród na Rombu zrębie się formuje
Ogród dla oczu, serca, myśli, duszy
Każdy z więzionych naraz obmacuje
Swoje spiczaste, piękne, nowe uszy
Kwitnie w ogrodzie róża, lilia, powój
Kwitnie też miłość, mądrość, spokój, dzielność
Wszystko, co zwiędło, kwitnie tutaj znowu
Kwitnie też życie, kwitnie nieśmiertelność
„Jak to się stało, że on nagle umarł
Przecież na niego wcale nie naplułam”
– Głośno tak Jonga nasza sobie duma
Chociaż i ona z prawdy coś przeczuła
„Dobrze się stało, że jej nie zabiłaś”
– Mówi jej Hengist, co ma prawdę w sercu
„Lepiej byłoby, żeby ona żyła
Niż być raz jeszcze, jeszcze raz mordercą…
Myślę, że właśnie śmierć jej naturalna
Zdjęła z nas klątwę śmierci i cierpienia…”
„Śmierć naturalna? Nie, nienaturalna!
Wolne są elfy od śmierci brzemienia!”
Tak Jonga woła, lecz Hengist tłumaczy
Śmierci prawidła – i życia – złożone
„Elf nieśmiertelny, ale cóż to znaczy?
Że nieśmiertelny jest on w jedną stronę
Życie bez końca przecież ma początek!
Byt bez początku musi mieć swój koniec
Kończy się w grobie istnienie odwieczne
Tak, jak to wieczne zaczyna się w łonie
Jest nieśmiertelność, co początek miała
I jest jej celem przyszłość nieskończona…
Jest nieśmiertelność, co od zawsze trwała
Ta nieśmiertelność musi kiedyś skonać!
Kto raz się zrodził, temu przyszłość wieczna
Kto żył od zawsze, musi kiedyś umrzeć
Pierwszym być Elfem – rzecz to niebezpieczna
Cesarz był Pierwszym, wreszcie to zrozumże
Musiał być Pierwszy, aby spłodzić wiecznych
To on nam właśnie podarował bycie
Lecz sam miał umrzeć, wiedział o tym, biedny…
Z myślą o śmierci nieśmiertelne życie!
Rozpacz stąd straszna, no i okrucieństwo
Duszę przeżarły jego oraz i ciało
Stąd się poważył na to złe szaleństwo
Co mu się ulgą, słuszną zemstą zdało
Stworzył i zrodził śmiertelne istoty
Co tak jak Pierwszy, śmierci wciąż czekały
Kiedy zrozumiał ogrom swej głupoty
Zaczął lekarstwa szukać, oszalały
Poprzez męczarnie chciał dać wieczne życie
Ciągle chciał śmierci chaos zahamować
I co osiągnął marzyciel-dręczyciel?
Miast zahamować, on uporządkował
Teraz on umarł, a my żyć zaczniemy
Trudno nad grobem święcić życia święta
Ale tak trzeba! Poszły precz problemy
Strach, ból, cierpienie, kajdany i pęta
Teraz nie będzie śmierci ni choroby
Znikną tortury, bóle i udręki
Nastał tu dla nas byt zupełnie nowy
Bo gdy śmierć znika, gasną wszystkie lęki
Bać się nie musisz, że głód cię zabije
Bać się nie musisz chorób ani nędzy
Więc też nie musisz krzywdzić i zabijać
Dla żarcia, picia, ani dla pieniędzy
Strach nasz przed głodem albo też chorobą
To strach przed śmiercią! Lęki samotności
Także odejdą! Wiesz, że znajdziesz kogoś
Gdy na szukanie okres masz wieczności
Dobro od dzisiaj jest normalnym stanem
Dobro od dzisiaj w każdym trwa bez przerwy
Kochać bliźniego – to jest naturalne
Bowiem strach przestał szarpać twoje nerwy
Całe zło przecież z lęku, z drżeń się bierze
Każda zaś bojaźń – to strach jest przed zgonem
Powiesz»Nieprawda«, powiesz mi»Nie wierzę«
Lecz tak są w tobie lęki utrwalone
Bo strach przed bliźnim i jego istnieniem
To strach naprawdę jest przed wyprzedzeniem
Że cię wyprzedzi w walce o jedzenie
I spowoduje twoje osłabienie
Słabość zaś ciebie do śmierci prowadzi…
Lecz nie ma śmierci, posłuchajcie, bracia
Bliźni bliźniemu dzisiaj już nie wadzi
Dzisiaj zniknęła ta tchórzliwość kacia!”
Hengist tak mówił… Wtedy zaś Barbaro
Spojrzał na Tundu postać znów niestarą
Słowa strzeliły jadu złym rozbryzgiem
„Znów twarz obgryziesz, jak wtedy obgryzłeś!”
Chwycił Barnaro nożyk ogrodnika
Ostrze w brzuch Tundu zaraz szybko wnika
Pada na ziemię młody znów generał
Pośród konwulsji w kilka chwil umiera
„Czemu zabiłeś, to nie jego wina!”
Hengist tak woła… Aktor wzrokiem tchórzy:
„Wiedzieć wystarczy, że zło choć raz było
Aby się lękać, że zło się powtórzy”
Patrzą na siebie szarzy niczym szmata
Niby ofiary, ale znów mordercy
Gdy ją wpuściłeś raz do twego świata
Nie da się z niego nigdy wygnać śmierci
Nagle się trzęsą fundamenty Rombu
Który się zmienił w ogród głupiej złudy
Giną pod gruzem wszyscy bez wyjątku
Bo wciąż kopały dzielne krasnoludy
Zanim się zamknął gruz ponad Hengistem
Kształtu dziwnego strzała z głuchym świstem
Wbiła się w serce jego tuż pod ziobro
Zdążył pomyśleć „O, Człowieku-Dobro!”
KONIEC