– Ale dlaczego… Na tej drodze… Kazałaś mi zabijać…
– Każdy z nas jest odpowiedzialny za śmierć innych ludzi. Ci, którzy nie zabijają, też zabijają, tyle że biernie. Po prostu nie pomagają innym ludziom zagrożonym śmiercią. Nie powstrzymują sztyletu mordercy, nie poszukują eliksiru nieśmiertelności. Lepiej już zabijać aktywnie.
– Nieprawda! Ja zabiłam, zabiłam te kobiety, tam, na Północy! To ja spowodowałam ich śmierć! Nie ktoś inny, kto o tym nie wiedział! Ja zabiłam!
– Czy myślisz, że mogłeś się przed tym powstrzymać?
– Ty mi kazałaś!
– A ty usłuchałeś.
– I źle zrobiłam!
– I źle zrobiłeś. Można powiedzieć, że nie przeszedłeś próby litości. Ale nie mogłeś jej przejść. I to jest słuszne, że jej nie przeszedłeś. Jesteś elfem. Trzeba, żebyś wziął na siebie nie tylko ból ludzi, ale także winę elfów. To my ponosimy winę za stworzenie ludzi, za powołanie do życia śmiertelników. To my najbardziej odpowiedzialni jesteśmy za te wszystkie śmierci. Dlatego gdyby te kobiety nawet umarły ze starości, ty i tak byś je zabił. Dlatego lepiej, abyś to zrobił własną ręką, przyznając się do winy i czując ją… Niż tylko obojętnie zamykając oczy na ich tak zwaną naturalną śmierć.
– Tak… Ale naturalna śmierć… Byłaby trochę później… Pożyłyby trochę dłużej…
– Co to znaczy trochę dłużej? Rok? Dziesięć lat? Czy nawet tysiąc lat? To wszystko jest nic wobec tego, że i tak trzeba umrzeć. Ludziom trzeba dać nieśmiertelność, a nie przedłużać im życie o troszkę. Ludziom trzeba dać nieśmiertelność.
– I w tym celu trzeba ich zabijać?
– Tak! Tak to jest, że dawanie nieśmiertelności wymaga też zabijania. Bo niektórzy ludzie są nieposłuszni i nie rozumieją sensu całej operacji. Sabotują ją. Chcą, żeby się nie udała. No więc, daję im to, czego chcą. Bo gdyby operacja się nie udała, też by umarli. Tyle że razem ze sobą pociągnęliby w przepaść tych, którzy są posłuszni. Skoro więc nie mogę uodpornić na śmierć wszystkich, robię to przynajmniej z tymi posłusznymi. I chronię ich, zabijając nieposłusznych. Poza tym, od czasu do czasu trzeba kogoś nieposłusznego zabić po to, żeby inni poczuli tę wielką radość, że to nie ich zabito. Życie człowieka ma wypełniać maksymalna radość i maksymalny ból.
– A co będzie, jeżeli operacja rzeczywiście się nie uda? Jeżeli coś się stanie, Romb się zawali i wszyscy zginiemy? I ty też? Coś takiego zawsze może się zdarzyć, za rok, za milion lat, nie wiem… I wtedy męczarnie tych wszystkich ludzi w Rombie będą na nic. Okaże się, że straszliwie cierpieli przez milion lat albo przez rok, a nawet nieśmiertelności przez to nie uzyskali!
– Nie rozumiem, jak mogliście dać się nabrać – powiedział Bima. – Przecież nie mógł mi wyrwać brody, mam sztuczną jak wszyscy.
– Ty głupi chuju. Ze złości, że masz sztuczną, mógł ci zrobić wiele innych rzeczy – mruknął Yudi. – Myśleliśmy, że już po tobie.
– Wszyscy jesteśmy głupie chuje – oznajmił Agni. – Brody do plecaków. Trzeba je było zdjąć przed wyjściem z tej studni.
– Tobie odrasta prawdziwa – zauważył Ardżu.
– Bo nigdy mi nie zdzierali, sam zgoliłem. Właśnie, muszę skombinować jakąś brzytwę. Trzeba też zrobić wkładki do butów i zdobyć jakieś mundury.
– Wkładki to żaden problem – powiedział Naku.
– Znajdę jakieś drewno i wystrugam – dodał Saha. – Nawet z gałęzi.
– To szybko.
– Nie będziemy dziwnie wyglądać w mundurach? – zapytał Yudi.
– On na pewno – powiedział Agni wskazując na Bimę. – Nie ma czarnych ludzi.
– Są – odpowiedział Yudi. – Na najdalej położonym cyplu Półwyspu Południowego żyje jedna wioseczka czarnych ludzi. Nie wiadomo, skąd się wzięli. Niektórzy mówią, że to byli pierwotni mieszkańcy Półwyspu. Inni, że przybyli zza morza… Ci inni oczywiście już nie żyją.
– Nigdy o tym nie słyszałem – zmrużył oczy Agni.
– Bo to nieprawda – powiedział Yudi. – Ale tak będziemy mówić tym, którzy zaczną nas wypytywać.
– O nie, panowie – sprzeciwił się Agni. – Nie możemy dopuścić do tego, żeby ktoś nas wypytywał. Żaden z nas nie chce być wypytywany, prawda? Nikomu nawet nie może przyjść do głowy, żeby nas wypytywać.
– To będzie trudne – uśmiechnął się kwaśno Ardżu.
– Dlatego musimy zdobyć mundury, najlepiej służby kwatermistrzowskiej, i przejąć jakiś transport. Bimę schowamy do jakiejś skrzyni czy czegoś takiego…
– Już ja ci się schowam – syknął Bima.
– Będziesz wychodził tylko nocą – odpowiedział Agni. – Bo wtedy masz najlepsze warunki do działania. Będziesz naszą tajną bronią. Będziesz tajnie uderzał w ciemności…
– Ja cię zaraz jawnie uderzę w jasności.
– Zamknij się, Bima – powiedział Ardżu. – On ma rację. W końcu Agni ma czterdzieści tysięcy lat.
Krasnoludy weszły w las bladolistu. Ogarnęła ich cała gama plamiastych światłocieni. Słońce przeświecało przez przezroczyste prawie liście. Jakiś ptak robił „Eee… Eee…”, jak gdyby bardzo był zniechęcony. Po zwieszających się aż do ziemi gałęziach ogromnego białolistu biegały małe opancerzone stworzenia z dużymi szczypcami.
– Uwaga na skorpiony – ostrzegł Yudi.
– Czekaj! – krzyknął nagle Bima. – To nie skorpiony! To można jeść!
– No, teraz to przesadziłeś – stwierdzili Naku i Saha.
– Nie żartuję! Znam je. Są w moich stronach.
– On ma rację – powiedział Agni. – Widziałem kiedyś coś podobnego. Te drzewa często rosną przy rzekach albo na źródłach i są w środku puste. Woda bije wtedy wewnątrz, w górę drzewa, jakby ją coś tam wsysało. Czasem wystarczy przebić korę, żeby na zewnątrz wypłynęła rybka. A w dziuplach żyją drzewne raki.
– I to są te drzewne raki? A jak smakują?
– Jak coś pomiędzy rakiem a orzechem.
– No to łapać je, łapać…
Raki jednak złapać się nie dawały. Gdy tylko Bima zbliżył się do nich, natychmiast pomknęły w górę po korze olbrzymiego drzewa.
– I widzisz, głupku – powiedział Ardżu. – Wystraszyłeś je. Zobaczyły, że to ty, i uciekły. Założę się, że gdybym ja tam podszedł, toby nie uciekały.
– Ha, ha, ha – skomentował Bima.
– Trzeba wspiąć się na drzewo i wybrać je z dziupli – powiedział Agni. – Który tu jest najlżejszy?
– Tu same krasnoludy – przypomniał Yudi.
– Tak, ale ty jesteś kochany, chudziutki. I to nie tylko jak na krasnoluda – zauważył Saha, patrząc na Yudiego.
– O nie. Ja po drzewach nie łażę – oświadczył Yudi. – A już na pewno nie po takich, których nie znam.
– Właź, właź – ponaglił Ardżu.
– Musimy oszczędzać na zapasach – dodał Agni. – Zawsze jak znajdziemy coś do jedzenia, nie możemy tego nie zjeść.
– Pewnie. Jesteśmy krasnoludami.
– Właź, właź.
– No dobra.
Yudi z bardzo nieszczęśliwym wyrazem twarzy zbliżył się do drzewa. Powolutku zaczął włazić na gałęzie. Całe drzewo zatrzęsło się, zachrobotało, a na ziemię spadł deszcz czegoś, co wyglądało jak malinki. Kiedy Naku, zaciekawiony, a może nawet kierujący się krasnoludzkim nakazem zjadania wszystkiego, zbliżył się do jednej z czerwonych malinek, ta nagle wydała z siebie straszliwy jakby ludzki wrzask i pomknęła w gąszcz traw obok ścieżki. Inne malinki podążyły za nią.
– Kurwa, co to było?! – zawołał Yudi ze swojej gałęzi.
– Nie chcesz wiedzieć – odpowiedział Bima. – Jesteś przy dziupli?
– Tak… – wystękał Yudi. – Tak… Już zaglądam… O!
Coś łupnęło i plusnęło.
– Co z tobą, Yudi? Gdzie jesteś!?
– Tu! – odezwał się niespodziewanie blisko stłumiony głos Yudiego.
– Gdzie?
– Obok was, tylko w drzewie. Wpadłem do środka.
– Nie utopiłeś się?
– Nie. To drzewo chyba trochę wyschło. Woda jest tylko na dnie.
– To wyłaź!
– Nie mogę. Za wysoko.
– Co?
– Pomóżcie mi! Rzućcie linę albo co…
– Kurwa – powiedział Bima i zaczął wdrapywać się drzewo.
– Co robisz?
– Dajcie mi linę. Rzucę mu. Dzięki. Widzisz linę, Yudi?
– Widzę. Nie pochylaj się tylko!
– Spuszczam ci ją! Się…
Rozległ się kolejny łomot i Bima zniknął w dziupli.
– A mówiłem, nie pochylaj się.
– Niezły kawał – rechotał Bima.
– Jak dla kogo. Jakbym ja ci tak spadł na łeb.
– Kurwa, chłopaki – krzyknął Ardżu. – Bez jaj, dobra? Nie jesteśmy na wycieczce krajoznawczej. Musimy się dostać na równiny przed wieczorem. Wyłazić!
– Dobra, dobra – powiedział Bima. – Tylko podaj drugą linę, bo ta spadła razem z nami.
Klnąc i spluwając, Ardżu wspiął się na górę. Drzewo trzeszczało, gięło się, jak gdyby miało się zaraz przewrócić.
– Widzisz mnie? – zapytał Ardżu.
– Widzę.
– To masz. Trzymaj linę. Leziesz?
– Lezę, lezę… Podaj mi rękę.
– Masz… Puszczaaaaj!!!
Łomot. Nogi Ardżu zniknęły w dziupli, podążając za całą resztą jego jestestwa.
– Ha, ha, ha, ha!!! – Mimo że z wnętrza drzewa, rechot Bimy było słychać zupełnie wyraźnie.
– Tu głupi chuju! – Odgłosy bójki też były wyraźne.
– Dosyć! – krzyknął Agni. – Koniec zabawy! Wszyscy wyłazicie z drzewa!
– Łatwo powiedzieć! – zawołał Yudi.
– Dobra – oświadczył Agni. – Włazimy wszyscy na górę. Naku i Saha, trzymacie linę i dodatkowo przywiązujecie ją do gałęzi. Ja siedzę na krawędzi dziupli i kontroluję sytuację. Bima wychodzi jako ostatni. I staje na dole. Yudi i Ardżu włażą mu najpierw na ramiona, tak, żeby ułatwić sobie wspinaczkę. I żeby utrudnić mu życie, za karę.
– Ty chuju złamany – zahuczał Bima.
– Sam zaraz będziesz złamany, jak na ciebie wlezę – odezwał się Ardżu.
– Akurat. Wejdźcie na mnie obaj naraz – powiedział Bima. – Jestem najsilniejszym krasnoludem w całym tak zwanym Cesarstwie.