Выбрать главу

– Szedłem tędy kilka lat temu – powiedział Finn. – Jeśli dobrze pamiętam, to wkrótce będziemy musieli przejść przez sporą rzekę, a potem pójdziemy jej brzegiem aż do urwiska z wodospadem. Tam trzeba się będzie zacząć wspinać po zboczu urwiska, aż znajdziemy się na tamtym grzbiecie. Skierujemy się ku zachodowi, do rozpadliny, która prowadzi do niewielkiej ciasnej dolinki ze wspaniałym rybnym potokiem, w którym można łowić szczupaki. Dają się chwytać gołymi rękami. Tam czeka nas najtrudniejsza wspinaczka. Musimy wejść na szczyt wysokości prawie dwóch tysięcy metrów. Jeśli nie zna się szlaku, to wspinaczka tędy może być naprawdę niebezpieczna. Ale potem to już droga prosta, najgorsze za nami. Schodzi się tylko po długich łagodnych zboczach.

– Oj, daleko nam jeszcze do tego – jęknął Morten. – Zaczyna mnie męczyć ten monotonny krajobraz.

Pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem.

– Monotonny? – spytał zdumiony Jo. – A co ty byś uważał za zróżnicowane?

– Ja nie mówię o zróżnicowaniu – powiedział Morten wciąż tym samym żałosnym tonem. – Ja lubię ładne wille w zadbanych ogródkach. Równe, proste uliczki, elegancko ubranych ludzi, którzy spokojnie idą do pracy lub wracają do domu. A nie takie pozbawione wszelkiej, powiedziałbym, dyscypliny, poszarpane szczyty, które zostały rozrzucone bez ładu i składu w tym wymarłym krajobrazie.

– Nie, przestań już! – syknęła Liv. – Czy ty jesteś człowiek, czy jakaś maszyna? Czy ty naprawdę nie jesteś w stanie dostrzec w tym piękna? Żal mi tej dziewczyny, która kiedyś zdecyduje się wyjść za ciebie za mąż. Nie wybaczysz jej ani jednego pyłka kurzu w domu. Gotowa jestem się założyć, że będziesz spoglądał na zegar co sobota za pięć ósma, żeby przygotować się do spełnienia małżeńskich obowiązków punktualnie o ósmej.

Jo chichotał tak, że musiał odejść na bok, aby nie robić przykrości Mortenowi. Liv płonęła gniewem, a Morten spoglądał na nią urażony, dopóki Harald nie załagodził sytuacji i w końcu jako tako uspokojeni mogli ruszać w dalszą drogę.

Po godzinie dotarli do rzeki. Wzburzona i wroga toczyła się po kamienistym dnie, wymijając bloki skalne i zarośla. W pewnym miejscu kilka wielkich płaskich kamieni, ułożonych rzędem, pozwalało przedostać się na drugą stronę.

– Uff – jęknęła Liv. – Zdaje mi się, że odległość pomiędzy kamieniami jest okropnie duża.

Jakiś mały ptaszek pojawił się nad powierzchnią wody, machając skrzydełkami i piszcząc żałośnie. Jo szedł pierwszy po kamieniach, pokonał całą szerokość rzeki z łatwością, po czym przyszła kolej na Liv. Zanim zdążyła sobie to uświadomić, stała pośrodku tego „mostu”, ale kiedy zobaczyła ostry prąd wody w dole, ogarnęła ją panika. Krok do następnego kamienia wydawał się niemożliwy. Finn dotarł już do miejsca, w którym stała Liv, i ponaglał.

– Idź przede mną – zaproponowała uprzejmie.

– A ty co? Tchórzysz? – zachichotał.

– Tchórzę? Ja? – Liv obrażona przeskoczyła na następny kamień. Poczuła łaskotanie w żołądku, ale przeskoczyła, a potem Jo podał jej rękę i wyciągnął na brzeg.

Finn chichotał nadal.

– W stosunku do ciebie wystarczy bardzo prosta psychologia – powiedział wreszcie. – Każda psychologiczna zasada na tobie sprawdza się co do joty.

– A ty taki znowu specjalista! – burknęła ze złością.

Szeroka górska rzeka znajdowała się poza nimi, przed nimi wznosiły się niezbyt wysokie zbocza. Daleko w dole majaczyły jakieś zabudowania, malutkie jak pudełka od zapałek. Finn objaśnił, że to szałasy pasterskie.

– Pójdziemy tamtędy? – zapytał Harald.

– Nie. Nawet się do nich nie zbliżymy – odparł Finn.

Szli teraz przez gęste brzozowe zagajniki, drzewa były na przemian młode i starsze, niektóre powykrzywiane zwisały nad skalnymi uskokami, inne znów tronowały majestatycznie na rozległych zboczach porośniętych trawą.

Finn włączył swoje tranzystorowe radio. W górskiej ciszy skrzekliwa muzyka była dla wszystkich jak szok.

– Wyłącz to! – zdenerwował się Jo. – Czy już naprawdę nigdzie nie można uniknąć tych hałasów?

– O co chodzi? – obraził się Finn. – Chciałem wam tylko dostarczyć trochę rozrywki.

– Tego rodzaju aparaty nie wszędzie pasują – odparł Jo.

Finn wyłączył radio. Las pogrążył się znowu w całkowitym spokoju i ludzie wędrowali dalej w milczeniu.

W jakiś czas potem Liv wydało się, że słyszy daleki warkot.

– Czy to samolot? – zapytał Morten.

– Nie, nie, to wodospad – wyjaśnił Finn. – Wkrótce do niego dojdziemy.

Szum narastał aż do grzmotu, który bez reszty wypełniał powietrze. I nagle ich oczom ukazał się wodospad, który jakby wybuchał w górze jakimś dziwnie tanecznym ruchem, a potem masy wody opadały wzdłuż skalnej ściany i znikały wiele metrów niżej w rozpadlinie.

– O! – zachwyciła się Liv.

– Fantastyczne! – zawołał Jo tuż za nią, bardzo głośno, by przekrzyczeć huk wodospadu. – To właśnie takie zjawiska przekonują, że warto żyć.

– Można mówić o turystycznej atrakcji – uznał Harald. – Tutaj pewnie niewielu turystów przychodzi, a wielka szkoda.

Liv o mało nie skręciła karku, starając się tak przechylić głowę, by zobaczyć najwyższy punkt wodospadu. Ogromne masy wody spadały z wielkiej wysokości, mieniły się, pieniły wzburzonymi kaskadami i ginęły u ich stóp niczym w okropnym kotle czarownicy. Ponad wszystkim unosił się gęsty obłok rozpadającej się na miliony kropelek wody i zraszał delikatnym deszczem najbliższe otoczenie.

Ciężko było tutaj się wspinać. Pochylone, na pół leżące brzózki zagradzały co chwila drogę, od czasu do czasu pojawiały się na ścieżce małe lemingi i parskając wściekle, dzielnie domagały się, by intruzi opuścili ich teren.

To jakiś zaczarowany las, myślała Liv. Liście brzóz wyglądają jak złote pieniążki na aksamitnym kobiercu trawy, a jak pięknie mienią się głazy i kamienie!

– Jo! – zawołała. – Szlachetne kamienie! Znalazłam szlachetne kamienie!

Pokazywała mu wielki głaz, na którego powierzchni lśniły tysiące diamentów.

– To górski kryształ – wyjaśnił Finn. – Jest ich tu wszędzie mnóstwo. Jeśli macie czas i ochotę, to mogę wam pokazać całe skupisko takich kamieni.

– No, byle tylko nie za daleko – powiedział Jo.

– Nie, tylko kawałeczek stąd.

Odeszli od wodospadu i mogli teraz rozmawiać normalnymi głosami. Finn prowadził ich drogą pod górę.

– To jest tam, pomiędzy tymi wielkimi kamieniami. Ale idźcie ostrożnie, żeby nie skręcić nogi.

Złożyli plecaki na ziemi i z zapałem wspinali się pomiędzy skalnymi odłamkami. Z początku nie widzieli nic, ale potem Finn pokazał im dolną część sporego głazu i wszyscy stanęli niemal porażeni tajemniczym szlachetnym blaskiem, który płynął z maleńkich, sprawiających wrażenie oszlifowanych, sześcianów. Głazy były jak pokryte makatami górskich kryształów, tu i tam maleńkich, gdzie indziej znacznie większych, czasami zdarzały się nawet bardzo duże okazy, ale te nie były na ogół całkiem przezroczyste i nie mieniły się tak pięknie jak te najmniejsze.

Kilka drapieżnych ptaków krążyło nad głowami wędrowców i krzyczało ze złością.

– Co to za ptaki? – zapytała Liv Jo.

– To jastrzębie górskie – opowiedział. – Wygląda na to, że mają tu gniazdo. Mam nadzieję, że nie przestraszyliśmy ich za bardzo.

Oglądali kryształy jeszcze przez chwilę, a potem Jo i Harald zaczęli schodzić w dół. Harald zdenerwowany machał rękami, jakby chciał odpędzić ptaki.

– Nie mamy już czasu – ponaglał Jo. – Chodźcie, trzeba ruszać dalej.