– Chodź, Finn! Zjedziemy w dół na płaszczach przeciwdeszczowych!
– Świetnie! – ucieszył się Finn. – Morten, chodź z nami!
Rozważny Morten wahał się przez chwilę, w końcu jednak ruszył za obojgiem.
Zbocze pod śnieżną zaspą okazało się bardziej strome, niż przypuszczali, więc dyszeli ciężko wszyscy, kiedy się nareszcie znaleźli na górze. Finn rozłożył płaszcz.
– Z drogi! Ruszam! – zawołał wysokim, dziecinnym głosem. Potem odepchnął się rękami i zniknął we mgle. – Poszło wspaniale! – krzyknął do kolegów na górze, wobec czego Morten ruszył jego śladem.
Kiedy Liv usłyszała, że i on szczęśliwie wylądował, usiadła na rozpostartym płaszczu i pomknęła w dół.
Śnieg był gładki niczym lód i trudno było kierować płaszczem ze śliskiego plastiku. Stwierdziła, że zbacza z kursu, ale nic nie mogła na to poradzić. Zacinający deszczem wiatr gwizdał jej w uszach, rozkoszowała się pędem i śmiała się głośno.
W dole ukazała się jakaś ciemna sylwetka.
– Czy to ty, Jo? – spytała zdziwiona. – Skąd się tutaj wziąłeś? Uciekaj! Pędzę prosto na ciebie!
Tamten bez słowa uskoczył w bok. Liv nie zdążyła zbyt wiele zobaczyć, stwierdziła jednak, że nie był to ani Jo, ani żaden z jej towarzyszy. Odwróciła się w nadziei, że zobaczy, kto to, ale jedyne, co widziała, to że nieznajomy biegnie za nią z rękami uniesionymi w górę, jakby chciał ją złapać i udusić. W tym momencie przeciwdeszczowy płaszcz zatrzymał się na trawie, Liv przekoziołkowała i potoczyła się w dół po zboczu.
– Jo! – wrzeszczała. – Na pomoc! Ratunku!
Słyszała, że kroki na śniegu zwolniły i zatrzymały się, a potem ruszyły w odwrotnym kierunku. Nadbiegli inni członkowie ekspedycji.
– Co się z tobą dzieje? – zapytał Jo ze śmiechem. – Bardzo się potłukłaś?
Wstała rozdygotana i mocno chwyciła go za ramię.
– Jo – wykrztusiła z drżeniem. – Tu był jakiś człowiek. On chciał mnie złapać.
Jo spojrzał na nią surowo.
– Liv, nie pamiętasz już, co mówiłem… – zaczął, ale kiedy zobaczył jej bladą twarz, przerwał. – Czy tym razem to prawda?
– Prawda. Tam na śniegu, w górze… Uciekł, zanim przyszliście.
Jo puścił rękę Liv i pobiegł.
– Gdzie on się skierował? – zapytał.
– Trochę bardziej w prawo.
Jo zniknął w deszczu. Nie było go przez jakiś czas, potem wrócił zatroskany.
– Są dosyć niewyraźne ślady na śniegu, ale powierzchnia jest zamarznięta i mało co widać. Ktoś tam mógł być, chociaż pewny nie jestem. Jak on wyglądał?
– Nie wiem. W ciemnym przeciwdeszczowym płaszczu. Mignęła mi tylko niewyraźna sylwetka, a twarz miał ukrytą pod kapturem.
Jo zmarszczył brwi.
– Naprawdę nie wiem, co myśleć…
– Może to był pasterz tych owiec, które spotkaliśmy – podsunął Harald niepewnie. – I może się wystraszył, kiedy Liv zaczęła wzywać pomocy. On pewnie nie chciał ci zrobić nic złego, Liv, ale wrzeszczałaś tak przeraźliwie…
– Cała jego postać wyglądała groźnie.
– Tak, w tej mgle wszystko wydaje się straszniejsze niż w rzeczywistości. Myślę, że Harald ma rację. To mógł być ktoś całkiem niewinny, biedak pewnie przestraszył się jeszcze bardziej niż ty. Jeśli w ogóle ktoś tu był.
On mi nie wierzy, pomyślała Liv zrozpaczona. A ja przecież niczego nie zmyślam. I nie chcę tego robić, odkąd on jest moim przyjacielem, nie mam powodu. Tylko że muszę sobie jeszcze zapracować na jego zaufanie, bo na razie on mi po prostu nie wierzy.
Wlekli się dalej w milczeniu. Sympatyczny nastrój ulotnił się bezpowrotnie i nic nie pomogło nawet to, że gęsta powłoka chmur tu i ówdzie zaczynała się przecierać i koło południa widoczność była już całkiem niezła.
Doszli tymczasem do mrocznej, jakby wymarłej okolicy, gdzie pełno było ogromnych głazów, które tu spadły spod szczytów. Niektóre zatrzymały się na krawędziach skał, groźne, jakby gotowe w każdej chwili kontynuować swój niebezpieczny lot. Wędrowcy czuli się tutaj jak w katedrze. Liv miała wrażenie, że słyszy mroczną muzykę organową, która odbija się echem od górskich ścian. Posuwali się naprzód ostrożnie, jakby bali się urazić uśpione wśród skał olbrzymy, które zostały przemienione w kamień dawno, jeszcze w pogańskich czasach, przez górskie trolle.
– Strasznie tu – powiedział Finn półgłosem, jakby się bał nawet rozmawiać głośno.
– Tak. Ciarki przechodzą mi po plecach. A poza tym, Finn, zdajesz sobie sprawę, że dzisiaj w ogóle nie słuchasz radia?
– Wiem – odparł z niewyraźnym uśmiechem. – Jo miał rację, hałaśliwa muzyka tutaj nie pasuje. To jakby bluźnierstwo… w pewnym sensie.
Liv skinęła głową.
– Jakie to dziwne, Liv – szepnął Finn, kiedy obchodzili w kółko ogromny blok kamienny. – Ja przedtem cię właściwie nie zauważałem. Wiesz, chłopaki to się trochę boją takich dziewczyn jak ty. Takich, co to zmuszają, żeby myśleć o poważnych sprawach i takie tam. I chłopaki myślą, że wy jesteście bystrzejsze od nas, więcej wiecie, a tego się nie lubi. Ale teraz to ja cię okropnie polubiłem. Jesteś taka niezależna, fajna jesteś, wiesz? A jak wyładniałaś! Chociaż to może tak mi się zdaje, bo nie ma tu twojej siostry i nie można porównać. Nie, co ja plotę, myślę, że jesteś od niej dużo ładniejsza. Masz w sobie więcej życia, nie jesteś taka lala jak inne.
Gdyby powiedział jej coś takiego tydzień temu, to Liv z pewnością zaniemówiłaby ze szczęścia. Ale teraz, kiedy znała Jo Barheima, Finn nie znaczył dla niej nic a nic. Stał się po prostu pozycją w długim szeregu jej dawniejszych nieodwzajemnionych fascynacji.
Mimo to słowa Finna sprawiły jej radość. Wiedziała, że Jo idzie za nimi i musi słyszeć rozmowę, a to również ją ucieszyło. Uścisnęła więc serdecznie rękę Finna i powiedziała:
– Dzięki.
W tym momencie wyszli zza kamienia, który okrążali, i stanęli jak wryci.
– O rany – jęknął Morten.
– Mój Boże – westchnęła Liv i mimo woli przysunęła się do chłopców. W takim otoczeniu człowiek nie czuje się specjalnie wielki.
Przed nimi wznosiła się wysoka, niebieskoczarna górska ściana, ponura, poprzecinana rozpadlinami. Ledwie dostrzegali, że skała zwęża się ku górze, szczyt krył się w chmurach. Wiedzieli, że do wierzchołka jest jeszcze kilkaset metrów, mieli jednak wrażenie, jakby góra nie kończyła się nigdzie.
– Aha, więc jesteśmy aż tu! – zawołał Finn zaskoczony. – W takim razie muszę wam powiedzieć, że mamy niezłe tempo. Już wkrótce zaczniemy schodzić w dół.
– To może byśmy się tu zatrzymali i coś zjedli? – zaproponował Jo.
– Tutaj? – jęknęła Liv. – Pod tą monstrualną górą? Nigdy w życiu! Wydaje mi się, że wpatruje się tu we mnie jakieś potwornie wielkie oko.
– I z zazdrością spogląda na nasze jedzenie – dodał Finn. – Zgadzam się z Liv. Uciekajmy stąd jak najprędzej!
– Tak jest – poparł go Morten. – Ja też mam ochotę uciekać.
– Cóż, jeśli wolicie iść dalej, to mnie jest wszystko jedno – roześmiał się Jo. – Czy daleko jeszcze do tego rybnego potoku, o którym opowiadałeś, Finn?
– Nie, to jest po drugiej stronie urwiska, w niewielkiej, ciasnej dolinie.
– Świetnie! Wobec tego idziemy tam i może uda nam się złowić trochę ryb. Moglibyśmy zrobić sobie rybę na obiad, ja mam wędkę i wszystko, co potrzeba. Co ty na to, Liv? Zobaczymy, kto pierwszy złowi szczupaka.
– Ha! – wykrzyknęła Liv. – Jako wędkarz jestem całkowicie bezużyteczna. Najpierw rozpaczam nad robakiem, którego trzeba nadziać na haczyk, a potem płaczę nad złowioną rybą. Na mnie nie liczcie.