Szybko skontrolowali kilka pozostałych pokoi i znaleźli się na końcu korytarza. Wiodły stąd schody na strych.
– Wieżyczka – rzucił Finn. – Ale wszyscy tam wejść nie możemy, bo się pod nami zawali.
Sundt, który tymczasem najwyraźniej zdążył trochę odpocząć, wysunął się naprzód.
– Tak jest. Ja nawet nie zamierzam próbować.
– Ale ja pójdę – oświadczył lensman. – Garden, idziesz ze mną?
Pokonali kilka stopni wąskich schodów i obaj nagle przystanęli. Drzwi na poddasze się otworzyły i ukazał się w nich jakiś człowiek.
Liv i chłopcy zbiegli na łeb na szyję po schodach i ukryli się pod nimi. Próbowali dać znać lensmanowi, lecz on zajęty był tylko tym człowiekiem wysoko przy wyjściu na wieżę.
– Dzień dobry – powiedział Harald. – O co chodzi?
– Co pan tu robi? – spytał lensman ostro.
Harald wzruszył ramionami.
– Jestem bezdomny i wczoraj wieczorem schroniłem się tutaj przed nocnym chłodem. To chyba nie jest poważne przestępstwo?
– Jest pan tu sam?
– Jasne! A z kim miałbym być?
– Czy pan nie wie, że budynek został opieczętowany?
Harald zachichotał.
– Wiem. Ale przecież przez piwnicę można było wejść bez trudu.
– Proszę mi powiedzieć – rzekł lensman spokojnie – kto za panem opieczętował znowu wejście? Od zewnętrznej strony.
Harald przez moment nie wiedział, co powiedzieć.
– Mój kumpel – odparł nonszalancko. – I jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, to wolałbym już sobie iść. Właśnie wychodziłem.
Zanim lensman zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Finn wybiegł z kryjówki pod schodami.
– Proszę go nie puszczać! To Harald! – zawołał. – To morderca z gór!
Lensman i Garden wycofali się pospiesznie ze schodów. Oczy Haralda zwęziły się niepokojąco, kiedy zobaczył wynurzającą się spod schodów trójkę swoich młodych znajomych. Krzyknął coś krótko i w wejściu ukazał się Stein. Jego chudą twarz wykrzywiała wściekłość.
– Z drogi! – warknął groźnie.
Jo Barheim znajdował się w jakimś świecie pełnym mgły. Dusił się i bolały go wszystkie mięśnie. Knebel utrudniał mu oddychanie, przywiązany był do łóżka, leżał na gołych sprężynach i wszystkie wysiłki uwolnienia się z więzów kończyły się tym samym: plecy miał coraz boleśniej poranione.
Noc minęła stosunkowo spokojnie. Stein i Harald uważali, że czasu mają dość, dręczyli go boleśnie, ale niezbyt długo i dość szybko pokładli się spać. Oczywiście musieli się namęczyć, żeby go związać i ułożyć na łóżku, a Stein przeklinał okropnie, że strzelbę zostawili w górach, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ale przecież było ich dwóch przeciwko jednemu, więc w końcu dali mu radę.
Rano strach narastał. Wybuch! Wybuch wyznaczony na dziewiątą! Czas zbliżał się nieubłaganie, ale teraz Jo był tak wyczerpany i oszołomiony, że znajdował się w jakimś stanie półświadomości, zdawało mu się, że minęły już wieki nieustającego bólu i że nigdy nie istniał żaden inny świat niż to, co teraz przeżywał.
Marzył o śmierci, która przyniosłaby wyzwolenie, spokój i błogostan. Nirwanę po trwającym godzinami przyduszeniu, bólu, braku powietrza. Od czasu do czasu pojawiała się niejasna myśl o Liv, drobnej dziewczynie, której nawet nie zdążył lepiej poznać, ale która była mu tak niesłychanie droga. I jeszcze rodzice…
W momencie przebłysku świadomości usłyszał głos Haralda, mówiącego, że jest już dziesięć po dziewiątej. Drgnął. Co to się stało? Dlaczego dom nie wyleciał jeszcze w powietrze?
Może to Liv sprawiła? Któż inny bowiem mógłby okazać tyle odwagi, żeby zatrzymać takie przedsięwzięcie? To z pewnością Liv, która odkryła, że Jo zniknął, i która pamiętała, że miał zamiar wejść do wnętrza domu.
Dotarło do niego, że Stein i Harald są czymś bardzo podnieceni. Biegali tam i z powrotem po pokoju, a kiedy Jo zaczął nasłuchiwać uważniej, doszły do niego głosy z większej odległości, ale jakby z wnętrza domu.
Obaj mordercy naradzali się po cichu, słyszał, jak mówią, że trzeba uciekać na wieżyczkę, a potem wymknęli się ostrożnie z pokoju i zamknęli drzwi na klucz. Jo został sam, obolały i coraz bliższy uduszenia.
Głosy stawały się wyraźniejsze i uświadomił sobie, że jacyś ludzie weszli na piętro domu. Serce zabiło mu gwałtownie w dzikiej nadziei, że go odnajdą. Słyszał teraz wyraźnie dobrze znany, kochany głos Liv. Mówiła coś podniecona i zdenerwowana, potem odezwał się Morten, ktoś szarpnął klamkę.
Dobry Boże, spraw, żeby tu do mnie weszli, modlił się w duchu. Dłużej tego nie wytrzymam. Słyszał, że próbują otworzyć zamek różnymi kluczami, ale drzwi nie ustępowały. W oczach pociemniało mu z bólu i głowę znowu otuliła gęsta mgła.
Usłyszał jeszcze, jak ktoś mówi, że ten pokój obejrzą później, i ludzie odeszli. Jo jęczał zawiedziony, ale nikt go nie słyszał.
Liv szeptała do lensmana:
– Tamten jest najbardziej niebezpieczny, ale zdaje mi się, że tym razem nie ma strzelby.
– Spokojnie – mruknął lensman. – Sprowadzimy go na dół, nie bój się. – Głośno zaś powiedział: – Kto pomógł wam wejść do środka?
Harald patrzył na niego z udawanym zdziwieniem.
– Dlaczego ktoś miałby nam pomagać? Sami dajemy sobie radę.
– Chyba nie za bardzo – stwierdził lensman. – W każdym razie ktoś was tutaj zamknął. Od zewnątrz. Tego nie mogliście zrobić sami. No, gadać, ale już! Kto jest waszym zleceniodawcą?
– My nie rozumiemy takich uczonych słów – oświadczył Stein szyderczym tonem.
– Kto wam zapłacił za zamordowanie Bergera i uprowadzenie Liv? Kogo teraz kryjecie?
Stein wykrzywił gębę w paskudnym grymasie.
– Jasne, chciałbyś, żebyśmy ci wszystko wyśpiewali, co? Ale my jesteśmy dobre chłopaki i nie donosimy na kumpla.
– Ach, tak? – rzekł Lian słodko. – Rozumiem. Czekacie, że dostaniecie od niego więcej pieniędzy.
– Możliwe.
Liv uznała, że lensman mówi wiele całkiem niepotrzebnych rzeczy, a nie pyta o najważniejsze.
– Gdzie jest Jo Barheim?
Stein spoglądał na nią uważnie, potem wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu.
– Jo Barheim? Sama go sobie poszukaj. Nie interesują nas tacy gogusie jak on.
– Nie? A ja znam jednego, który chodził za nim krok w krok – ucięła Liv ze złością.
Stein zamachnął się na nią gwałtownie i posłał wiązankę przekleństw, od której obecne tu panie zbladły.
– Bądź ostrożna, córeczko – szepnęła mama Liv.
– Niech on mi tu nie wymachuje przed oczami i nie udaje bohatera, bo to ostatni tchórz! – krzyknęła dziewczyna. – Bez swojej strzelby nie wart jest pięciu groszy. Ale to żadna sztuka straszyć niewinnych ludzi, celując do nich z karabinu. Teraz też taki dzielny, bo stoi z daleka od nas.
Na głowę Liv posypały się nowe przekleństwa.
– Powinniście zwracać się do niej trochę bardziej uprzejmie – powiedział Lian. – Tylko jej zawdzięczacie, żeście jeszcze nie wylecieli w powietrze.
– A tobie o co znowu chodzi? – ironicznie skrzywił się Harald.
– O to, że ten dom miał być wysadzony dzisiaj punktualnie o dziewiątej. I byłoby już dawno po wszystkim, gdyby nie to, że Liv niepokoiła się o los Jo Barheima.
– Głupoty!
– Schodźcie na dół. Nie macie już żadnych szans. A zresztą, co mnie to obchodzi, chcecie tam zostać, to zostańcie, dom i tak będzie wysadzony, jak tylko my stąd wyjdziemy.
– Łżesz!
– Być może zwróciliście uwagę na ten tłum, który zebrał się koło domu. To gapie, którzy przyszli obejrzeć wybuch. No to co, powiecie nam teraz, kto was tu zamknął?