Выбрать главу

– Nie trzeba. Wystarczy, jeśli zadbasz o siebie. Pamiętaj, palcem nie kiwnę, żeby ci pomóc w razie czego.

Czy to był ten sam sympatyczny, przyjacielski człowiek, którego spotkała wczoraj? Liv nie poznawała go. Przyglądała mu się ukradkiem, kiedy rozmawiał z lensmanem. Nadal miał tę niezdefiniowaną, elektryzującą siłę, dającą o sobie znać przy każdym najmniejszym ruchu, nawet kiedy marszczył brwi lub niecierpliwie machał rękami. Te ręce spoczywały na moich ramionach, pomyślała Liv z egzaltacją. I naprawdę nie rozumiem, jak to się stało, że wtedy nie umarłam!

Nagle uświadomiła sobie, że on przygląda jej się w zamyśleniu. Liv próbowała patrzeć mu w oczy bez mrugnięcia, ale z napięcia zaczęło jej szumieć w uszach. Poczuła, że nie wytrzyma długo jego spojrzenia, i spuściła wzrok. Odetchnęła z ulgą, jakby odpoczywała po wielkim wysiłku. Ten człowiek stanowił zagrożenie dla jej równowagi psychicznej.

– W takim razie zobaczymy się jutro – powiedział. – I jedno chciałbym ustalić: jeżeli jeszcze raz usłyszę, że nikt cię nie lubi, to ci po prostu przyłożę!

I to musiała usłyszeć od jedynego człowieka, którego uważała za swego przyjaciela!

W chwilę później jeden ze znanych obywateli miasteczka spotkał się w pewnym dobrze ukrytym miejscu z dwoma swoimi pomocnikami.

– Rozmawiałem dopiero co z naszym niczego nie podejrzewającym lensmanem. Liv Larsen wyrusza jutro rano w góry z ekspedycją geodezyjną. Oczywiście zorganizowałem wszystko tak, że jeden z was pójdzie z nimi jako eskorta dziewczyny, ale nikt nie może łączyć mojego nazwiska z waszymi. Dlatego musicie teraz działać na własną rękę…

Jeden z pomocników westchnął.

– Znowu mamy się męczyć w tych przeklętych górach? Nie, ja nie idę!

Głos jego zleceniodawcy brzmiał ostro:

– A jak to było z napadem w zeszłym roku? Czy mam może szepnąć słówko lensmanowi, że żywię podejrzenia co do dwóch określonych osób? Myślę, że byłoby za to co najmniej z dziesięć latek… Poza tym nie płacę chyba tak źle za te górskie wyprawy, co? No to jak?

– Ali right, all right. Idziemy w te góry!

– Znakomicie! Muszę mieć papiery z powrotem, żeby znowu spróbować. Berger miał mi je sprzedać, ale zdradził… Helikopter musiał zawrócić, nie załatwiwszy sprawy, więc wy musicie się postarać, żeby ta cała Liv pokazała wam, gdzie są ukryte papiery. A gdybyśmy my nie mogli ich dostać, to niech lepiej zostaną na miejscu. Teraz kryjówkę zna tylko Liv i jej ojciec. I dlatego ona nie może mieć sposobności porozmawiania z ojcem, dopóki nie przejmiemy papierów. Zrozumiano? Macie dwie możliwości: odnaleźć kryjówkę z pomocą Liv albo, gdyby nie wykazywała chęci współpracy, potraktować ją jako persona non grata.

– A co to znaczy?

– Osoba niepożądana.

Wszyscy trzej uśmiechnęli się złowieszczo, rozumieli się bardzo dobrze.

Kiedy następnego ranka Liv przyszła na przystanek autobusowy ze starannie zapakowanym plecakiem, autobus już stał gotowy do drogi. Weszła do środka i znalazła sobie miejsce przy oknie. Czekając, aż szofer wróci z bufetu i będą mogli jechać, próbowała przeanalizować sytuację. Doszła jednak do wniosku, że wszystko jest okropnie skomplikowane, że powinna dać sobie spokój, sama i tak tego nie rozwikła. Lepiej jest pomarzyć o czekającej ją wyprawie. Uznała, że przykre doświadczenie poprzedniego wieczora było czystym przypadkiem i że wspaniałe porozumienie, jakie miała na początku z tamtym mężczyzną, powróci, gdy tylko znajdą się na górskim pustkowiu.

Z marzeń wyrwał ją czyjś burkliwy głos:

– Hej!

Do autobusu wsiadł młody chłopak żujący gumę, ubrany w czarną koszulę związaną w pasie i nieprawdopodobnie ciasne dżinsy. Rzucił plecak na podłogę z przodu autobusu, a sam z tranzystorowym radiem w ręce szedł w stronę Liv.

– Hej, Finn – odpowiedziała. – Słyszałam, że mamy jechać razem.

– Aha, więc dzisiaj już wiesz, jak mam na imię? – uśmiechnął się kwaśno. – To bardzo miło z twojej strony, że mnie w ogóle zauważasz.

Ha, pomyślała Liv. Żebyś ty wiedział, jakie ja męki przeżywałam z twojego powodu. Ale to już koniec, mój chłopcze, już niczego takiego nie przeżywam.

– Słuchaj, co to właściwie za ekspedycja, na którą się wybieramy? – zapytała.

– Ech, ekspedycja jak ekspedycja, jakaś grupa geodetów ma robić pomiary czy coś takiego. Stary załatwił mi tę robotę, bo jeden z nich złamał nogę. Nie znam się na tym, ale stary mówił, że oni mierzą jakieś działki. Stoją każdy na swoim końcu obszaru, patrzą w lornetki i wrzeszczą do siebie.

Z bliska Finn wcale nie wydawał się tak interesujący, jak myślała. Pryszcze i wągry pod skórą, palce żółte od nikotyny… Liv patrzyła z obrzydzeniem.

Jakaś obładowana wiejska gospodyni wkroczyła do autobusu, który przysiadł o kilka centymetrów, gdy tylko weszła na schodki. Małe dziecko biegało tam i z powrotem w przejściu pomiędzy siedzeniami, a z tyłu za Liv dwie kobiety w wieku przejściowym rozprawiały o swoich problemach.

Finn klął nad tranzystorem, który nie chciał grać jego ulubionej muzyki młodzieżowej.

Kierowca wyszedł z baru. Przystanął jeszcze na chwilę, by dokończyć papierosa, potem wyrzucił niedopałek do rynsztoka i wsiadł do starego autobusu z obitymi pluszem siedzeniami. Usadowił się na swoim miejscu, zapalił silnik i pojazd powoli ruszył w drogę.

Na spotkanie przygody mego życia? zastanawiała się Liv. Pytanie tylko, jak się ta przygoda rozwinie? W jakim kierunku? Punktów wyjścia jest wiele i bardzo się między sobą różnią. Są tragiczne, jak w przypadku Bergera, i w najwyższym stopniu niejasne, jeśli chodzi o mego przyjaciela z Gaju Ofiarnego. Och, podczas tej wyprawy może się zdarzyć naprawdę dużo!

Jedyne, czego Liv nie brała pod uwagę, to to, że wyprawa mogła też być niebezpieczna. Śmiertelnie niebezpieczna!

Zanim Liv zdążyła się obejrzeć, dojechali do Blåvatn. Liv nigdy przedtem tu nie była. Zabudowa rozproszona, a na dużym, ze wszystkich stron otwartym placu parkowało wiele samochodów do przewożenia mleka.

Liv i Finn ruszyli przez wysypany żwirem plac. Już z daleka widziała swego bezimiennego przyjaciela, który w towarzystwie jakiegoś chłopca szedł im na spotkanie. Bogu chwała, że są tak daleko, zdążę może pozbyć się rumieńców z podniecenia, myślała Liv. Nigdy chyba nie przestanę doznawać wstrząsu na jego widok.

Pospiesznie oceniła tego drugiego chłopca i uznała, że nie jest groźny dla jej duchowej równowagi. Sprawiał wrażenie kompletnego nudziarza, ale może to niesprawiedliwe tak oceniać kogoś, kogo się w ogóle nie zna. W każdym razie należał do tych ludzi, których trzeba spotkać ze dwadzieścia razy, żeby zapamiętać ich twarz. Jakby nie mieli w sobie nic, na czym można by zawiesić wzrok, ani w wyglądzie, ani w osobowości.

– A więc udało wam się przyjechać na czas – powiedział jej przyszły dowódca. – Liv, to jest Morten Kristiansen. Liv Larsen i Finn Meyer.

– Przepraszam – uśmiechnęła się Liv. – Ale czy nie mógłbyś poprosić Mortena, żeby cię przedstawił? Ja nie wiem, jak się nazywasz.

– Nie przedstawiłem ci się? – zapytał zaskoczony. – W takim razie serdecznie przepraszam. Nazywam się Jo Barheim. Mogę wziąć twój plecak? Tu niedaleko czeka samochód. O Boże, ależ on ciężki! Co ty tam masz?

– Jabłka – odparła Liv niewinnie.

– Jabłka – powtórzył. – No, może być. Jabłka znikną dość szybko.

– Nawet bardzo szybko – zapewniła Liv. – Mam bzika na punkcie owoców.

Jo Barheim wrzucił jej plecak na ciężarówkę do połowy wypełnioną pięćdziesięciolitrowymi bańkami z mlekiem i okrytą brezentową plandeką, rozpiętą na drewnianych podpórkach.