Charles nie zawracał sobie głowy odpowiedzią. Jęknął tylko, próbując usiąść.
– Proszę przynajmniej mi pozwolić zająć się pańskimi skaleczeniami.
Posłał jej spojrzenie ociekające sarkazmem.
– Doskonale! – wybuchnęła Ellie, stając i wyrzucając ręce w powietrze. – Niech pan sobie radzi sam. Mam nadzieję, że powrót piechotą do domu upłynie panu przyjemnie- Cóż to takiego, dziesięć czy piętnaście mili
Charles dotknął głowy, w której zaczęło mu pulsować.
– To będzie naprawdę miły spacer – ciągnęła Ellie. – Zwłaszcza na tej kostce.
Charles mocniej przycisnął palce do skroni z nadzieją, że może choć trochę złagodzi tym ból.
– Założę się, że jesteś najbardziej mściwą osobą w całej okolicy – mruknął.
– Jestem najmniej mściwą osobą, jaką znam – stwierdziła Ellie z prychnięciem. – A jeśli pan uważa, że jest inaczej, to może nie powinien się pan ze mną żenić.
– Wyjdziesz za mnie – warknął. – Nawet gdybym miał cię zakneblować i siłą zaciągnąć do ołtarza.
Ellie uśmiechnęła się złośliwie.
– Może pan próbować – powiedziała drwiąco. – Ale w pana formie nie zdołałby pan zaciągnąć nawet muchy.
– I ty mówisz, że nie jesteś mściwa?
– Zdaje się, że zaczyna mi się to podobać.
Charles dotknął czaszki z tylu, miał wrażenie, jakby ktoś wbijał w nią długie, zardzewiałe gwoździe. Skrzywił się.
– Nic nie mów. Ani słowa. Ani… – znów jęknął w przypływie kolejnego ataku bólu -…ani jednego przeklętego słowa.
Ellie, która nie miała pojęcia, że głowa w ogóle mu dokucza, doszła do wniosku, że Charles uznał ją za niekonsekwentną, głupią i w ogóle okropną, Zesztywniała, zęby jej się zacisnęły, a palce zakrzywiły jak szpony.
– Nie zrobiłam nic, czym bym zasłużyła na takie traktowanie – oświadczyła zdenerwowana, a potem z głośnym sykiem obróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę domu.
Charles dostatecznie długo trzymał głowę uniesioną, by zobaczyć, jak Ellie chodzi, po czym najzwyczajniej w świecie zemdlał.
– Cóż za przebiegły wąż! – mruczała Ellie pod nosem. – Jeśli wydaje mu się, że teraz za niego wyjdę… Jest gorszy od pani Foxglove! – Uniosła brew, stwierdzając, że chyba nie powinna zacząć kłamać w dojrzałym wieku dwudziestu trzech lat, i dodała: – Cóż, prawie!
Przeszła jeszcze kilka kroków i zaraz pochyliła się, bo coś błyszczącego przyciągnęło jej spojrzenie. Wyglądało na metalowy bolec. Podniosła go, otarła z kurzu i wsunęła do kieszeni. W parafii ojca był pewien mały chłopiec, który uwielbiał takie drobiazgi. Może podaruje mu go, kiedy następnym razem spotka go w kościele.
Ellie westchnęła. Miała mnóstwo czasu, żeby dać Tommy'emu Beechcombe ten bolec. Z całą pewnością widoki na wyprowadzenie się z domu ojca przepadły, równie dobrze już tego popołudnia mogła zacząć wprawiać się w czyszczeniu kominów.
Hrabia Billington wniósł w jej życie przelotną dawkę podniecenia, ale teraz jasne się stało, że nie będą do siebie pasować. Ellie czuła się wprawdzie trochę winna z tego powodu, że zostawiła go leżącego przy drodze, wprawdzie sam sobie na to zasłużył, ale przecież ona zawsze starała się mieć w sercu litość i…
Pokręciła głową, przewróciła oczami. Jedno spojrzenie rzucone za siebie przecież jej nie zabije, po prostu powinna sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Obróciła się, lecz zaraz stwierdziła, że weszła już za niewielkie wzgórze i straciła go z oczu. Odetchnęła głęboko i podreptała z powrotem ku miejscu wypadku.
– To wcale nie znaczy, że ci na nim zależy – tłumaczyła sobie. – Po prostu jesteś dobrą, miłosierną kobietą, nie opuszczasz ludzi, którzy nie mogą się sobą sami zająć, bez względu na to, jak bardzo są nieuprzejmi i źli. – Tu pozwoliła sobie na lekki uśmiech. – Dobry Boże!
Charles leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiła, i właściwie wyglądał na umarłego.
– Charles! – krzyknęła, unosząc spódnicę i puszczając się ku niemu biegiem. Potknęła się o kamień i wylądowała tuż obok niego, kolanem trącając go w bok.
Jęknął. Ellie wypuściła z płuc powietrze, które nieświadomie wstrzymywała. Nie wierzyła, że mógł naprawdę umrzeć, ale był tak okropnie nieruchomy.
– Gdzie są sole trzeźwiące, kiedy ich naprawdę potrzeba? -mruknęła. Pani Foxglove zawsze miała pod ręką jakieś cuchnące wywary. – Nie, nie mam octu – oświadczyła nieprzytomnemu hrabiemu. – W moim sąsiedztwie nikt nigdy dotychczas nie zemdlał. – Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby go ożywić, i nagle jej spojrzenie padło na małą buteleczkę, która musiała wypaść z wywróconej kariolki. Sięgnęła po nią prędko, odkręciła korek i powąchała zawartość.
– Ojej! – westchnęła, odsuwając ją od siebie i wachlując się ręką. W powietrzu uniosły się opary mocnej whisky. Ellie zadała sobie pytanie, czy ten alkohol został tu jeszcze od tamtego dnia, w którym Charles spadł z drzewa. Z pewnością nie pił dzisiaj, tego była pewna. Poznałaby po zapachu, a oprócz tego wcale nie uważała Charlesa za człowieka regularnie nadużywającego alkoholu.
Popatrzyła na mężczyznę, którego poślubienie właśnie rozważała. Nawet teraz, gdy był nieprzytomny, otaczała go pewna aura władczości. Nie, to nie jest człowiek, który potrzebował alkoholu, aby dodać sobie pewności.
– Cóż – powiedziała na głos. – Przypuszczam, że możemy tego użyć przynajmniej po to, żeby cię obudzić.
Podsunęła Charlesowi butelkę pod nos.
Żadnej reakcji.
Ellie zmarszczyła brwi i przyłożyła mu rękę do serca.
– Mój panie, chyba nie umarłeś od tego ostatniego jęku? Charles wprawdzie dalej nie odpowiadał, jednak wyczuła dłonią bicie jego serca, co ogromnie ją ucieszyło.
– Charles – powiedziała, starając się przybrać surowy ton, – Naprawdę wolałabym, żebyś się natychmiast obudził.
Ponieważ ani drgnął, przytknęła dwa palce do szyjki butelki i przechyliła ją, wilżąc skórę chłodną whisky. Alkohol prędko parował, powtórzyła więc ten gest, tym razem przytrzymała butelkę przechyloną przez moment dłużej. Stwierdziwszy, że palce ma już dostatecznie mokre, podsunęła mu je pod nos.
– Co… Aj, aj!
Charles poderwał się natychmiast, mrugając ze zdumieniem, przypominał człowieka, którego gwałtownie wyrwano z koszmaru nocnego.
Ellie usunęła się poza zasięg jego rąk, lecz nie zrobiła tego dostatecznie szybko i Charles wytrącił jej butelkę z rąk. Poszybowała przez powietrze, rozchlapując whisky. Ellie uchyliła się i cała whisky spadla na Charlesa, który wciąż mamrotał coś bez ładu i składu.
– Co ty, u diabla, ze mną zrobiłaś – oburzył się, kiedy odzyskał zdolność mowy.
– Co ja zrobiłam?
Kaszlnął i zmarszczył nos.
– Cuchnę jak pijak.
– Prawie tak samo jak dwa dni temu.
– Dwa dni temu byłem…
– …pijakiem – prędko dokończyła Ellie. Charlesowi pociemniały oczy.
– Byłem pijany, a nie pijakiem, to pewna różnica. Ty zaś… -wyciągnął palce w jej kierunku, ale skrzywił się od tego nagłego ruchu i złapał się za głowę.
– Charles? – spytała Ellie ostrożnie, zapominając o tym, że gniewa się na niego za to, że zrzucał na nią całą winę. Teraz widziała jedynie, że on cierpi, a sądząc po wyrazie twarzy, nawet bardzo.
– Na miłość boską! – westchnął. – Czy ktoś uderzył mnie w głowę kijem?
– Miałam ochotę to zrobić – Ellie próbowała żartować z nadzieją, że to może oderwie go od bólu.