– Naprawdę? – spytał. – Jakie to smutne!
– Nie jest pan wcale zabawny.
– Nie miałem takiego zamiaru.
Ellie westchnęła zniecierpliwiona.
– Niech pan się postara zachowywać przyzwoicie, kiedyś dotrzemy do Bellfield, proszę.
Charles mocniej oparł się na łasce i dwornie się ukłonił.
– Staram się nigdy nie rozczarować kobiety.
– Niech pan przestanie! – krzyknęła, łapiąc go za łokieć i pomagając mu się wyprostować. – Znów się pan przewróci.
– Panno Lyndon, widzę, że zaczyna pani naprawdę się o mnie troszczyć.
Ellie w odpowiedzi burknęła coś, co ani trochę nie przystoi damie, i z dłońmi zaciśniętymi w pięści ruszyła w stronę miasteczka. Charles, kuśtykając, sunął za nią, nie przestawał się przy tym uśmiechać. Ellie jednak maszerowała o wiele szybciej i dystans między nimi stale się powiększał. W końcu Charles zmuszony był ją zawołać.
Ellie odwróciła się, a on posłał jej najmilszy we własnym mniemaniu uśmiech.
– Obawiam się, że nie mogę dotrzymać pani kroku. – Wyciągnął ręce do przodu w błagalnym geście i w tej samej chwili stracił równowagę. Ellie natychmiast podbiegła, żeby go podtrzymać.
– Doprawdy, jest pan chodzącym nieszczęściem – mruknęła, ujmując go za łokieć.
– Kulejącym nieszczęściem – poprawił ją, – I nie mogę.,. -uniósł rękę do ust, żeby zasłonić je, gdy targnęła nim pijacka czkawka. – Nie mogę kuleć tak szybko!
Ellie westchnęła.
– A więc dobrze, niech pan się na mnie wesprze. Wspólnymi siłami zdołamy jakoś doprowadzić pana do miasta.
Charles uśmiechnął się szeroko i mocno objął ją za ramiona, Ellie była drobna, ale silna. Postanowił więc wybadać sytuację i oprzeć się na niej jeszcze mocniej.
Ellie na moment zdrętwiała i westchnęła jeszcze ciężej.
Powoli zaczęli sunąć w stronę miasteczka. Charles czuł, że coraz mocniej opiera się na swojej towarzyszce, nie wiedział tylko, czy opadł z sił przez zwichniętą nogę, czy też przez alkohol. Ale Ellie była taka ciepła, mocna i miękka i znajdowała się tak blisko, że właściwie przestało go obchodzić, w jaki sposób znalazł się w tej sytuacji. Postanowił, że będzie cieszyć się chwilą, dopóki trwała. Przy każdym kroku czuł krągłość piersi dziewczyny i coraz bardziej się przekonywał, że to niezwykle przyjemne uczucie.
– Piękny mamy dzień, nie uważa pani? – spytał, uznawszy, że powinni prowadzić konwersację.
– O, tak – zgodziła się z nim Ellie, lekko zataczając się pod jego ciężarem. – Ale robi się późno. Czy nie ma sposobu, aby poruszał się pan szybciej?
– Nawet ja – Charles zdecydowanie machnął ręką – nie jestem aż takim draniem, żeby fałszywie utykać tylko po to, by cieszyć się towarzystwem pięknej kobiety.
– Niech pan przestanie tak wymachiwać rękami, tracimy równowagę!
Charles nie był pewien, dlaczego, być może przez to, że wciąż był wstawiony, ale spodobało mu się, że powiedziała „my". Było coś w tej pannie Lyndon, co sprawiało, że cieszył się, że jest po jego stronie. Nie wierzył, że mogłaby być groźnym wrogiem, wydawała się lojalna, trzeźwo myśląca i sprawiedliwa. Miała też niezwykłe poczucie humoru. Taką osobę mężczyzna chciałby mieć u swego boku w chwili, gdy potrzebował wsparcia.
Obrócił do niej twarz.
– Przyjemnie pani pachnie.
– Słucham? – syknęła.
I tak zabawnie było się z nią drażnić. Czy pamiętał, żeby dodać to do listy jej zalet? Zawsze przyjemnie otaczać się ludźmi, którzy tolerują żarty.
– Przyjemnie pani pachnie – powtórzył z niewinną miną.
– Takich rzeczy dżentelmen nie powinien mówić damie -oświadczyła.
– Jestem pijany – odparł, wzruszając ramionami bez cienia skruchy. – Nie wiem, co mówię. Ellie podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Mam wrażenie, że doskonale pan to wie.
– Ach, panno Lyndon, czyżby chciała mnie pani oskarżyć, że próbuję panią uwieść?
Nie przypuszczał, że to możliwe, lecz jej twarz przybrała jeszcze ciemniejszy odcień purpury. Żałował, że nie widzi koloru jej włosów pod tym potwornie wielkim czepkiem. Brwi miała jasne, komicznie odcinały się teraz od rumieńca.
– Niech pan przestanie przekręcać moje słowa.
– Pani sama przekręca je bardzo zręcznie, panno Lyndon. -A ponieważ Ellie nic nie powiedziała, dodał: – To był komplement.
Przyspieszyła jeszcze bardziej, ciągnąc go za sobą.
– Pan mnie wprawia w zmieszanie, milordzie.
Charles uśmiechnął się, myśląc, że wprawianie panny Eleanor Lyndon w zmieszanie to wspaniała zabawa. Na kilka minut umilkł, a kiedy doszli za zakręt, spytał:
– Czy jesteśmy już prawie na miejscu?
– Sądzę, że minęliśmy przynajmniej połowę drogi. – Ellie popatrzyła na horyzont, nad którym słońce opadało coraz niżej.
– Ojej, robi się późno! Papa mi urwie głowę.
– Przysięgam na grób mego ojca… – Charles starał się, żeby jego słowa zabrzmiały poważnie, lecz przeszkodził mu w tym kolejny atak czkawki.
Ellie obróciła się ku niemu tak szybko, że nosem stuknęła go w ramię.
– Co pan wygaduje, milordzie?
– Próbowałem,,, yyk„. przysiąc, że nie… yyk… nie staram się umyślnie pani opóźniać.
Kąciki ust Ellie uniosły się w górę.
– Nie wiem, dlaczego panu wierzę – powiedziała. – Ale tak jest.
– Może dlatego, że moja kostka wygląda jak przejrzała gruszka – zażartował.
– Chyba nie – odparła zamyślona.
– Przypuszczam, że jest pan po prostu osobą milszą, niż powszechnie się o panu mówi.
Charles skrzywił się.
– Nie jestem ani trochę… yyk… miły.
– Założę się, że na Boże Narodzenie cała pańska służba dostaje wyższą pensję.
Charles, ku swej irytacji, natychmiast się zaczerwienił.
– Aha! – zawołała Ellie z triumfem. - A więc zgadłam!
– To tylko wzmacnia lojalność – burknął.
– Dzięki temu mają pieniądze na kupno prezentów dla rodziny – stwierdziła miękko Ellie.
Charles mruknął coś pod nosem i odwrócił głowę.
– Piękny zachód słońca, prawda, panno Lyndon?
– Trochę niezręczna zmiana tematu – stwierdziła Ellie z wyższością. – Ale zachód rzeczywiście jest piękny.
– To doprawdy zdumiewające – ciągnął – ile różnych kolorów może pojawić się na niebie. Widzę pomarańczowy, różowy, brzoskwiniowy, a tam jeszcze cień szafranu – wskazał na południowy zachód. – A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jutro będzie to wyglądało całkiem inaczej.
– Czy pan jest artystą? – spytała Ellie.
– Och, nie – odparł. – Po prostu lubię zachody słońca.
– Bellfield jest tuż za zakrętem – stwierdziła.
– Doprawdy?
– Wydaje mi się, że czuję w pana głosie rozczarowanie.
– Chyba tak naprawdę nie mam ochoty wracać do domu -westchnął na myśl o tym, co go tam czeka. Wycombe Abbey, olbrzymia kupa kamieni, której utrzymanie kosztuje cholerny majątek. A ten majątek za sprawą upartego ojca za niespełna miesiąc wymknie mu się z rąk.
Ktoś mógł sądzić, że George Wycombe odda sakiewkę przynajmniej w chwili śmierci, ale nie, on nawet zza grobu zaciskał dłonie na gardle syna. Charles przeklął po cichu na myśl o tym, jak dobrze odpowiadał sytuacji ten obraz. Rzeczywiście miał wrażenie, że się dusi.
Dokładnie za piętnaście dni skończy trzydzieści lat. Dokładnie za piętnaście dni każdy okruszek jego schedy zostanie mu odebrany. Chyba że…
Panna Lyndon odkaszlnęła i potarła ręką oko, do którego wpadła jej drobina kurzu. Charles popatrzył na nią, jego zainteresowanie odżyło na nowo.