Gdy jednak zeszła do jego gabinetu, nie zastała go tam, Serce zamarło jej w piersi. Spostrzegła jednak, że nie ma również jego laski. Gdyby został porwany, porywacze nie zabraliby laski.
Na pewno poszedł przeprowadzać kolejne śledztwo, niech to wszyscy diabli!
Gdy jednak uświadomiła sobie, że minęły już trzy godziny, odkąd widzieli się ostatnio, zaczęło ją nieprzyjemnie ściskać w żołądku.
Zaczęła przeszukiwać dom, lecz nikt ze służby nie widział Charlesa. Podobnie zresztą jak Helen i Claire. Okazało się, że jedyną osobą, która miała jako takie pojęcie o jego poczynaniach, jest Judith,
– Widziałam go przez okno – oświadczyła dziewczynka.
– Naprawdę? – ucieszyła się Ellie, oddychając z ulgą. – Dokąd szedł?
– Do stajni. Kuśtykał.
– Dziękuję ci, Judith! – Ellie uściskała małą, a potem zbiegła na dół po schodach.
Charles prawdopodobnie poszedł do stajni szukać śladów tego, kto majstrował przy jego siodle. Zła była, że nie zostawił jej chociaż kartki, lecz z taką ulgą przyjęła wiadomość, gdzie może go znaleźć, że nawet się na niego nie gniewała.
Gdy jednak doszła do stajni, okazało się, że męża tam nie ma. Leavey przepytał kilku chłopaków stajennych, lecz żaden z nich nie zauważył hrabiego.
– Jesteście pewni, że go nie widzieliście? – pytała Ellie po raz trzeci. – Panna Judith twierdzi, że widziała, jak wchodził do stajni.
– To musiało być w tym czasie, kiedy ćwiczyliśmy konie – odparł Leavey.
– A kiedy to było?
– Kilka godzin temu.
Ellie westchnęła zniecierpliwiona. Gdzie mógł być Charles?
Nagle jej spojrzenie padło na coś dziwnego. Czerwonawego.
– Co to jest? – szepnęła, klękając. Podniosła do oczu garść słomy.
– O co chodzi, milady? – pytał Leavey.
– To krew – odparła Ellie drżącym głosem. – Tu, na słomie.
– Jest pani pewna?
Ellie powąchała i kiwnęła głową.
– Dobry Boże! – Popatrzyła na Leaveya z twarzą w jednej chwili pobladłą. – Porwali go! Dobry Boże, ktoś go porwał!
Pierwszą myślą Charlesa po odzyskaniu przytomności było to, że nigdy więcej nie będzie pił. Już wcześniej zdarzało mu się doświadczyć kaca, lecz nigdy jeszcze nie zaznawał takich męczarni. Potem jednak uświadomił sobie, że jest przecież jasny dzień, a on wcale nie pił i…
Jęknął, kiedy zaczęty odżywać fragmenty wspomnień. Ktoś uderzył go w głowę kolbą strzelby.
Otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Wyglądało na to, że jest w jakiejś opuszczonej chacie. Stały tu stare zakurzone sprzęty, w powietrzu czuć było pleśnią. Ręce i nogi miał związane, co wcale go nie zdziwiło.
Tak naprawdę zdziwiło go, że jeszcze żyje. Przecież ktoś w dość oczywisty sposób chciał go zabić. Jakiż więc sens miało porywanie go? Chyba że wróg przed zadaniem ostatecznego ciosu postanowił ujawnić przed Charlesem swoją tożsamość.
Dzięki temu jednak prześladowca zapewnił Charlesowi nieco więcej czasu na ułożenie jakiegoś planu, a przede wszystkim poprzysiężenie sobie, że będzie starał się uciec i oddać sprawcę pod sąd. Nie był pewien, w jaki sposób to zrobi, bo przecież był związany, a poza tym miał zwichniętą kostkę, na której ledwie mógł ustać. Ale nie zamierzał rozstawać się z tym światem zaledwie w kilka tygodni po odkryciu prawdziwej miłości.
Przede wszystkim musi zrobić coś ze sznurami, którymi związano mu ręce. Z wysiłkiem przesunął się do połamanego krzesła leżącego w kącie. Odłamki wyglądały na dość ostre. Zaczął pocierać sznurem o ostrą krawędź. Oczywiste było, że zabierze to sporo czasu, ponieważ sznur był gruby, ale serce rosło mu w piersi z każdym zerwanym włókienkiem.
Po jakichś pięciu minutach pocierania Charles usłyszał trzaśniecie drzwiami dobiegające z sąsiedniego pomieszczenia i czym prędzej opuścił ręce. Zaczął się też przesuwać na środek izby, do której rzucono go nieprzytomnego. W końcu jednak zdecydował się zostać tam, gdzie jest. Mogło przecież wyglądać tak, że chciał się przysunąć do ściany, żeby się o nią oprzeć.
Dały się słyszeć jakieś glosy, lecz Charles nie potrafił powiedzieć, co mówią porywacze. Wychwycił akcent londyńskiego slangu i doszedł do wniosku, że ma do czynienia z wynajętymi opryszkami. Jasne bowiem dla niego było, że jego wrogiem nie może być londyński rzezimieszek.
Po minucie lub dwóch jasne się stało, że jego prześladowcy wcale nie zamierzają do niego zaglądać. Charles uznał, że zapewne czekają na zleceniodawcę. Wrócił więc do rozrywania więzów.
Nie wiedział, jak długo tak tkwił, poruszając nadgarstkami i pocierając sznurem o nierówne drewno, lecz uporał się z więzami zaledwie w jednej trzeciej, kiedy znów usłyszał trzaśniecie wejściowych drzwi, po którym rozległ się głos ewidentnie należący do człowieka z wyższych sfer.
Znów opuścił ręce i barkiem odepchnął połamane krzesło, Przypuszczał, że wróg zechce natychmiast go zobaczyć i…
Drzwi się otworzyły. Charles wstrzymał oddech. W drzwiach ukazała się jakaś postać.
– Witaj, Charles!
– Cecil?
– Nikt inny.
Cecil? Paskudny kuzyn, ten który zawsze donosił, kiedy byli dziećmi, i zawsze znajdował niewypowiedzianą przyjemność w rozgniataniu żuków?
– Ciężko cię zabić – stwierdził Cecil. – W końcu zdałem sobie sprawę, że będę to musiał zrobić osobiście.
Charles uświadomił sobie, że powinien był zwrócić większą uwagę na uśmiercanie przez kuzyna owadów.
– Co ty wyprawiasz, Cecil? – spytaj. -Zapewniam sobie pozycję następnego hrabiego Billington. Charles popatrzył na niego ze zdumieniem.
– Ależ przecież nie jesteś nawet następny w kolejności do tytułu? Jeśli mnie zabijesz, przypadnie on Phillipowi.
– Phillip nie żyje.
Charles poczuł mdłości. Nigdy nie darzył Phillipa sympatią, ale też nigdy nie życzył mu źle.
– Co mu zrobiłeś? – spytał z przejęciem.
– Ja? Nic. Naszego drogiego kuzyna dopadły długi karciane. Przypuszczam, że któryś z jego wierzycieli stracił wreszcie cierpliwość. Nie dalej niż wczoraj wyłowiono Phillipa z Tamizy.
– I przypuszczam, że ty nie miałeś z tymi długami nic wspólnego?
Cecil wzruszył ramionami.
– Ach, być może załatwiłem Phillipowi jedną czy drugą partyjkę, ale zawsze na jego prośbę.
Charles przeklął pod nosem. Powinien był przypilnować Phillipa, zdać sobie sprawę, że jego skłonność do hazardu przerodziła się w poważny problem. Mógł jakoś przeciwdziałać wpływowi Cecila.
– Phillip powinien był zwrócić się do mnie – stwierdził. – Pomógłbym mu.
– Nie obwiniaj siebie, kuzynku – zaśmiał się Cecil. – Naprawdę niewiele mogłeś zrobić dla Phillipa. Mam wrażenie, że wierzyciele dopadliby go bez względu na to, czy zapłaciłby długi czy nie.
Charlesa ścisnęło w gardle, gdy uświadomił sobie, co Cecil ma na myśli.
– Zabiłeś go – szepnął. – To ty wrzuciłeś go do Tamizy i upozorowałeś zemstę wierzycieli.
– Dość sprytne, nie uważasz? Wykonanie tego planu zabrało mi prawie rok. Musiałem przecież upewnić się, że związki Phillipa z półświatkiem Londynu stały się powszechnie znane. Ułożyłem plan bardzo starannie. – Skrzywił się paskudnie. -A ty wszystko popsułeś.
– Rodząc się? – spytał zaskoczony Charles.
– Poślubiając tę głupią córkę pastora. Wcale nie chciałem cię zabić. Tytuł hrabiowski nigdy mnie nie obchodził. Chodziło mi tylko o pieniądze. Już liczyłem czas do twoich trzydziestych urodzin. Cieszyłem się z testamentu twojego ojca od chwili, gdy został odczytany. Nikt nie sądził, że spełnisz jego warunki. Przecież przez całe życie postępowałeś wbrew jego woli.