Pominę milczeniem moją długą wędrówkę; wystarczy powiedzieć, że była dla mnie niezmiernie męcząca, nie widzę więc powodu, żebym miał nużyć jej opisem także ciebie, mój hipotetyczny czytelniku. Powiem tylko tyle, że znalazłem schody prowadzące na niższy poziom oraz korytarz, który zdawał się biec dokładnie pod tym, w którym rozegrały się niedawne wydarzenia. Wkrótce jednak dotarłem do kolejnych schodów stanowiących początek istnego labiryntu korytarzy, drabin oraz wąskich, pogrążonych w całkowitej ciemności zaułków, gdzie podłoga poruszała się pod moimi stopami, powietrze zaś stawało się coraz cieplejsze i wilgotniejsze.
W pewnej chwili poczułem intensywny, jakby znajomy zapach. Ruszyłem za nim z zadartą głową, węsząc niczym pies myśliwski ja, który tak często chełpię się moją nadzwyczajną pamięcią. Niewiele brakowało, bym zaczął skamleć ze szczęścia, że po tak długiej wędrówce wśród pustki, milczenia i ciemności wreszcie trafiłem w jakieś znajome miejsce.
Nagle z mego gardła istotnie wyrwało się coś w rodzaju skowytu, ponieważ hen, daleko przede mną zabłysło jakieś światełko. Moje oczy tak bardzo przywykły do ciemności, że nawet ten przyćmiony blask przeszył ich źrenice jak błyskawica, docierając aż do mózgu, gdzie wywołał eksplozję krótkotrwałego bólu. Spoglądając na nierówną powierzchię pod stopami i na wilgotne, porośnięte mchem ściany, widziałem na ich tle rozjarzoną intensywną czerwienią, pajęczą sieć naczyń krwionośnych. Schowałem nóż do pochwy i popędziłem przed siebie tak szybko, jak tylko pozwalała mi moja niesprawna noga.
Niebawem znalazłem się wśród dziesiątków przedziwnych stworzeń uwięzionych w indywidualnych zagrodach; tajemniczy blask wydobywał się z jednej z nich. Wróciłem, bez udziału własnej woli, do wiwa-rium, w którym trzymano istoty wydobyte z głębin kosmosu czarodziejskim działaniem zwierciadlanych żagli. Podszedłem do oświetlonej, pozbawionej prętów klatki, by stwierdzić, iż zajmuje ją nie kto inny jak kudłaty stwór, do którego pojmania niechcący się przyczyniłem. Stał na tylnych łapach, oparły przednimi o dzielącą nas, niewidzialna ścianę; fosforyzujący blask spływał po futerku na jego brzuchu i sączył się między uzbrojonymi w pazury palcami przednich kończyn. Przemówiłem do niego łagodnie, jakbym po powrocie z długiej podróży witał się z ulubionym kotem, on zaś sprawiał wrażenie ogromnie zadowolonego, przyciskając porośnięte sierścią ciało do doskonale przejrzystej ściany i świdrując mnie błagalnym spojrzeniem.
Nagle obnażył ostre, białe zęby. parsknął wściekle, ślepia zaś zabłysły mu jak oczy demona. Z pewnością cofnąłbym się o krok. gdyby nie to, że w tej samej chwili czyjeś ramię otoczyło moją szyję i błysnął nóż zmierzający ku mej piersi.
Chwyciłem napastnika za przegub, zatrzymałem rękę z nożem — czubek ostrza prawie dotykał koszuli — po czym spróbowałem przykucnąć, by przerzucić go przez głowę. Zawsze cieszyłem się opinią silnego mężczyzny, lecz on był znacznie silniejszy ode mnie. Co prawda podniosłem go bez trudu — na tym statku mógłbym podnieść nawet tuzin ludzi — ale on oplótł mnie w pasie nogami, które zdawały się być ze stali. Schyliłem się gwałtownie, co dało tylko tyle, że obaj runęliśmy na posadzkę. Robiłem co w mej mocy, by utrzymać nóż jak najdalej od mojej piersi.
Niespodziewanie krzyknął przeraźliwie z bólu. Padając wtoczyliśmy się do klatki zajmowanej przez futrzaste stworzenie, które teraz zatopiło zęby w ręce mego przeciwnika.
Rozdział VII
Śmierć w świetle
Zanim zdołałem się pozbierać i stanąć na nogi, napastnik zniknął. Na podłodze więzienia mojego kudłatego przyjaciela zostało tylko kilka kropli krwi, prawie czarnych w żółtawym blasku świecy. On sam siedział słupka, z tylnymi łapami podwiniętymi niemal po ludzku, liżąc przednie i czyszcząc nimi jedwabistą sierść na pyszczku. Już nie świecił.
— Dziękuję za pomoc — powiedziałem, a on z uwagą przekrzywił głowę, jakby starał się zrozumieć moje słowa.
Nóż, od którego mało co nie zginąłem, leżał kilka kroków dalej. Była to prymitywna maczeta o szerokim ostrzu i mocno wytartej rękojeści z jakiegoś ciemnego drewna. Wszystko wskazywało więc na to, iż napastnik wywodził się spośród prostych marynarzy. Kopnąłem nóż, po czym przypomniałem sobie, jak wyglądała ręka, która go trzymała: była duża, spracowana i z pewnością bardzo silna, ale nie wyróżniały jej żadne znaki szczególne. To znaczy, tak było wtedy. kiedy ją widziałem; chwilę potem pojawił się przecież ślad po głębokim ukąszeniu.
Czyżby niedoszły zabójca śledził mnie w ciemności, podążał za mną po schodach i drabinach, skradał się krętymi korytarzami? Wydawało mi się to mało prawdopodobne. Zapewne odnalazł mnie przypadkowo i postanowił natychmiast skorzystać z nadarzającej się sposobności; bez wątpienia był bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Powinienem czym prędzej go odszukać, nie czekając, aż otrząśnie się z szoku i wymyśli jakąś historyjkę mającą wyjaśnić pochodzenie rany na jego ręce. Gdyby udało mi się ustalić tożsamość napastnika, natychmiast poinformowałbym jego zwierzchników, a jeśli nie byłoby na to czasu albo jeżeli nie podjęliby żadnych kroków, sam wymierzyłbym mu sprawiedliwość.
Z podniesioną wysoko świecą ruszyłem w górę po schodach wiodących ku kwaterom załogi. Plany galopowały mi przez głowę z szybkością rączych rumaków. Oficerowie, albo może kapitan, o którym wspomniał steward, każą uporządkować moją kajutę lub przydzielą mi nową. Zażądam, by przed drzwiami stał uzbrojony wartownik — nie dlatego, żebym istotnie potrzebował ochrony, gdyż nie zamierzałem przebywać w kabinie dłużej, niż będzie to absolutnie konieczne, lecz po to, by podsunąć przeciwnikowi dodatkowy cel.
Spróbuję…
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zapaliły się wszystkie światła. Stałem na metalowych, ażurowych schodach, mając pod nogami pełne zieleni i brązów wiwarium. Po prawej stronie blask odległych lamp grzązł w opalizującej mgle, po lewej, w pewnym oddaleniu, lśniła wilgocią szara, pokryta ciemnymi zaciekami ściana. W górze… Można było odnieść wrażenie, iż nie ma tam żadnego statku, tylko zachmurzone niebo otoczone słońcem w kształcie gigantycznego pierścienia. Jasność trwała nie dłużej niż jeden oddech. Rozległy się przytłumione okrzyki marynarzy, zwracających uwagę kompanów na fakt. którego nie sposób było nie zauważyć, a potem zapadła ciemność jeszcze głębsza i bardziej przerażająca niż poprzednio. Pokonałem około stu stopni; lampy rozżarzyły się słabo, jakby były co najmniej równie zmęczone jak ja, po czym znów zgasły. Po tysiącu stopni złocisty płomyk świecy zmniejszył się do rozmiarów błękitnego punkcika; zgasiłem ją. by zachować na wszelki wypadek choćby tę niewielką ilość energii, jaka jeszcze w niej pozostała. Dalej wspinałem się po ciemku.