Dryfownicy.
Jakaś siła zgięła mnie w przód, jakbym zmagał się z niewidzialnym przeciwnikiem. Sidero usiadł, a zaraz potem wstał, dzięki czemu udało mi się bez trudu umieścić drugą nogę we właściwym miejscu, a także obie ręce, przy czym prawe ramię było całe chronione metalowym pancerzem, lewe natomiast wystawało z barku osłonięte jedynie rękawem koszuli.
— Tak lepiej — powiedziałem. — Zaczekaj chwilę.
On jednak natychmiast ruszył w górę po schodach, przeskakując po trzy stopnie na raz. Zatrzymałem się, odwróciłem i cofnąłem na pomost.
Zabije cię za to.
— Za to, że wróciłem po nóż i pistolet? Moim zdaniem powinieneś się wstrzymać. Możliwe, że będziemy ich potrzebować.
Schyliłem się po broń. Pas zsunął się częściowo między metalowe pręty, ale wydostałem go bez najmniejszego trudu, po czym zapiąłem na biodrach, zostawiając nieco luzu, i przytroczyłem do niego zarówno nóż, jak i pistolet.
Zabieraj się stąd!
Narzuciłem opończę na ramiona.
— Może mi nie uwierzysz, ale ja także miałem kiedyś w sobie innych ludzi. Czasem bywa to przyjemne i użyteczne. Poza tym dzięki mnie odzyskałeś prawe ramię. Niedawno stwierdziłeś, że jesteś lojalny wobec statku; ja również jestem wobec niego lojalny. Czy wobec tego powinniśmy tracić czas na…
Jakiś jasny kształt wypadł z kłębów białej mgły. Miał przezroczyste skrzydła przypominające skrzydła owadów, tyle że bardziej sprężyste od skrzydeł nietoperzy. Były tak ogromne, że spowiły pomost, na którym staliśmy niczym żałobny kir narzucony na katafalk.
Odzyskałem słuch; albo Sidero uruchomił obwody łączące jego uszy z moimi, albo był zanadto zajęty, żeby blokować ich działanie, Bez względu na to, jaka była tego przyczyna, nagle usłyszałem szum wiatru wywołanego uderzeniami tych potężnych skrzydeł oraz przeraźliwy świst rozcinanego powietrza, jakby stu kawalerzystów wymachiwało energicznie szablami.
Nawet nie zauważyłem, kiedy wyciągnąłem pistolet. Rozglądałem się rozpaczliwie w poszukiwaniu głowy, szponów albo jakiegoś innego, sensownego celu, do którego mógłbym wystrzelić, lecz nic takiego nie widziałem. Mimo to coś znienacka chwyciło mnie — nas — za nogi i podniosło równie łatwo, jak dziecko lalkę. Wypaliłem na oślep. W monstrualnym skrzydle pojawił się otwór (jakże był niewielki!) o osmolonych krawędziach.
Uderzyłem kolanami w poręcz, nacisnąłem ponownie spust i poczułem wyraźny swąd spalenizny.
Odniosłem wrażenie, że osmaliłem sobie własne ramię. Krzyknąłem z bólu. Sidero walczył ze skrzydlatą istotą bez udziału mojej woli. Dobył noża, a mnie przemknęła przez głowę niepokojąca myśl, że może to on zadał mi cios w odsłonięte ramię, bolesne pieczenie zaś wzięło się stąd, że słony pot zetknął się z otwartą raną. Chciałem już skierować w jego stronę pistolet, lecz w porę przypomniałem sobie, że przecież moja ręka jest teraz także jego ręką.
Ogarnął mnie taki sam strach, jaki odczuwałem jako Thecla w objęciach rewolucjonisty: walczyłem sam ze sobą, dążąc do samounicestwienia, nie wiedząc już, czy jestem Severianem czy Siderem, Thecla żywą czy Thecla martwą. Zawisłem głową w dół…
I runąłem w otchłań.
Nie sposób opisać mego przerażenia. Rozum podpowiadał mi, że w słabym przyciąganiu statku żaden upadek, nawet ze znacznej wysokości, nie może mieć fatalnych skutków; ba, przez chwile nawet wydawało mi się, że istotnie szybujemy z niewielką prędkością, lecz zaraz potem świst powietrza w moich — naszych — uszach przybrał na sile, a szare, pokryte wilgotnymi zaciekami ściany szybu wentylacyjnego poczęły umykać do góry w coraz szybszym tempie, aż w końcu zamieniły się w niewyraźne, rozmazane smugi.
Cóż za okropny, niezwykły sen. Śniło mi się, że podróżowałem ogromnym statkiem, który miał pokłady ze wszystkich stron, i że wszedłem do wnętrza metalowego człowieka. Teraz jednak wreszcie się obudziłem; leżałem na wznak na zimnym zboczu góry w pobliżu Thra-xu. widząc nad sobą dwie gwiazdy i wyobrażając sobie, że to oczy.
Całe prawe ramię piekło mnie tak, jakbym zanadto zbliżył je go ognia, ale tutaj nie było żadnego ognia, więc zapewne to, co czułem, było ukąszeniami mrozu. Valeria przeciągnęła mnie na miękką ziemię. Słyszałem bicie najpotężniejszego dzwonu z Wieży Dzwonów. Sama wieża wzniosła się na kolumnie ognia, by o świcie wylądować nad brzegiem Acis. Żelazne serce ogromnego dzwonu łomotało na skalnym pustkowiu, ono zaś odpowiadało mu wielokrotnym echem.
Dorcas odtwarzała nagranie opatrzone tytułem „Donośny dźwięk dzwonów zza sceny”. Czy zdążyłem powiedzieć ostatnią kwestię? „Od dawna panuje przekonanie, że w przyszłości stare słońce umrze, niszcząc przy okazji Urth. Z jej grobu wyłonią się potwory, nowi ludzie, a także Nowe Słońce. Stara Urth rozkwitnie wtedy niczym motyl, który wydostał się z suchego kokonu, i stanie się Nową Urth, zwaną Ushas”. Cóż za fanfaronada! PROROK, wychodzi.
Za kulisami czekała na mnie skrzydlata kobieta z księgi ojca Inire. Klasnęła tylko raz, niczym wielka dama przyzywająca służącą. Kiedy rozłożyła ręce, między nimi pojawił się punkcik białego światła, żywego i gorącego. Odniosłem wrażenie, że to moja twarz i że spoglądam na nią przez otwory wycięte w nieruchomej masce.
— Znajdź następnego… — wyszeptał mymi opuchniętymi ustami stary Autarcha, który co prawda żył w moim umyśle, ale niezmiernie rzadko zabierał głos.
Dopiero po kilkunastu bolesnych oddechach pojąłem znaczenie jego słów: nadszedł czas, by oddać to ciało we władanie śmierci. Nadeszła pora, byśmy wszyscy — Severian, Thecla, on sam, a także pozostali, ukryci w jego cieniu — uczynili krok w kierunku najgłębszej ciemności, jaką można sobie wyobrazić. Nadeszła pora. by znaleźć kogoś innego.
Leżał między dwiema wielkimi maszynami, już wcześniej zbryzganymi jakąś ciemną cieczą. Pochyliłem się nad nim, mało nie tracąc równowagi, by wyjaśnić mu, co powinien uczynić.
Ale on był już martwy. Dotknąłem policzka przeciętego ukośną blizną, lecz nie wyczułem ciepła. Noga, na którą utykał, złamafa się jak suchy patyk; z otwartej rany sterczały białe odłamki kości.
Zamknąłem mu powieki.
Usłyszałem czyjeś pospieszne kroki, ale zanim biegnący człowiek zdążył do mnie dotrzeć, ktoś inny pochylił się, ukląkł, podłożył rękę pod moją głowę. Dostrzegłem błyszczące oczy, zarośniętą twarz, poczułem krawędź kubka przy ustach.
Wypiłem nieduży łyk. Liczyłem na wino. lecz była to chłodna, cudownie orzeźwiająca woda, smaczniejsza od najlepszego wina.
— Severianie! — rozległ się głęboki kobiecy głos i ujrzałem drugiego, potężnie zbudowanego marynarza. Dopiero po chwili zorien towałem się, że to kobieta. — Nic ci nie jest! My wszyscy… To znaczy. bałam się…
Umilkła, nie mogąc znaleźć właściwych słów, za to pocałowała mnie w usta. Kiedy to uczyniła, zarośnięta twarz pocałowała nas oboje, lecz ten pocałunek, w przeciwieństwie do pocałunku kobiety, trwał bardzo krótko.
— Gunnie… — wykrztusiłem na wpół uduszony, kiedy wreszcie pozwoliła mi odetchnąć.
— Jak się czujesz? Byliśmy przekonani, że zginąłeś.
— Ja także. — Usiadłem, ale na razie nie mogłem pokusić się o nic więcej. Bolało mnie całe ciało, najbardziej chyba głowa, prawe ramię piekło zaś tak, jakbym wsadził je do ognia. Z rękawa koszuli zostały tylko strzępy, dzięki czemu mogłem się przekonać, że skórę mam posmarowaną jakąś żółtą maścią. — Co się właściwie stało?
— Musiałeś spaść z pomostu. W każdym razie znaleźliśmy cię tu, na dole, a raczej Zak cię znalazł. — Ruchem głowy wskazała brodatego karła, który podał mi kubek z wodą. — Zaraz pobiegł po mnie.