Wspinaczka trwała co najmniej pół wachty. Cisza — tak nieprzenikniona, że bardziej materialna od samego statku — leżała mi na duszy nieznośnym ciężarem. Słyszałem jedynie swoje lekkie, niepewne stąpnięcia, czasem zaś czułem delikatne drżenie pokładu pod stopami i to wszystko. Od kiedy jako mały chłopiec zacząłem uczęszczać na lekcje do mistrza Malrubiusa, wiedziałem, że przestrzeń między słońcami wcale nie jest pusta, gdyż przemierza ją wiele setek, a może nawet tysięcy statków. Później przekonałem się. iż przebywają tam również żywe stworzenia, takie jak gigantyczna wodnica, z którą zetknąłem się dwa razy, a także skrzydlata istota, która mignęła mi między kartami księgi ojca Inire.
Teraz spłynęło na mnie zupełnie nowe objawienie; dowiedziałem się oto, iż te wszystkie statki i ogromne stworzenia stanowią zaledwie coś w rodzaju garści nasion rzuconych na pustynię, która nawet po skończonym zasiewie jest tak samo pusta jak przedtem. Z pewnością zawróciłbym wówczas i ruszył w drogę powrotną do kabiny, gdyby nie świadomość, że jak tylko tam dotrę, zraniona duma natychmiast znowu wygna mnie na pokład.
Wreszcie zbliżyłem się do misternej pajęczyny takielunku, czasem lśniącej w blasku gwiazd, czasem niknącej w cieniu rzucanym przez sąsiedni, wyższy pokład. Choć liny wydawały się takie cienkie i delikatne, to każda z nich była grubsza od potężnych kolumn naszej katedry.
Oprócz powietrznego stroju miałem na sobie także czarną wełnianą opończę; podwinąłem jej skraj i obwiązałem go sobie wokół pasa, do utworzonej w ten sposób sakwy włożyłem ołowiany pojemnik, następnie zaś z całej siły odbiłem się zdrową nogą od pokładu.
Ponieważ czułem się jak istota nie z ciała i kości, lecz z puchu i piór, wyobrażałem sobie, iż będę wznosił się powoli, dostojnie, jak owi nieroztropni żeglarze pływający między rejami. Stało się zupełnie inaczej. Dałem susa większego niż ktokolwiek tu, na Ushas. ale choć leciałem w górę, moja prędkość wcale się nie zmniejszała. Uczucie było zarazem wspaniałe i przerażające.
Wkrótce przerażenie wzięło górę nad zachwytem, ponieważ nie byłem w stanie utrzymać sensownej pozycji; nogi uciekły spode mnie, przekręciłem się na bok, potem zacząłem powoli obracać się w pustce jak miecz wyrzucony w powietrze ręką triumfującego zwycięzcy.
Lśniąca lina przemknęła obok mnie tuż poza zasięgiem moich ramion. Usłyszałem zduszony okrzyk i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wyrwał się z mojej piersi. W górze pojawiła się druga lina; pędziłem ku niej, jakby była moim śmiertelnym wrogiem, którego postanowiłem obalić siłą uderzenia. Zdołałem chwycić ją obiema rękami, choć niewiele brakowało, a ramiona wyskoczyłyby mi ze stawów barkowych, ołowiany pojemnik zaś. który, gnany rozpędem, chciał lecieć dalej, stałby się przyczyną mojej śmierci, gdyż związana opończa przesunęła się z pasa na szyję i prawie mnie udusiła. Nie zwolniłem jednak uchwytu, dodatkowo oplotłem lodowato zimną linę obiema nogami, a po chwili zdołałem nawet głębiej odetchnąć.
W ogrodach Domu Absolutu żyło sporo nadrzewnych małp, a ponieważ służba (szczególnie ta zajmująca się najbrudniejszymi i najbardziej pospolitymi pracami) często zabijała je i pakowała do garnka, unikały ludzi, zachowując wobec nich ostrożny dystans. Wielokrotnie obserwowałem je z zazdrością, jak śmigają po konarach albo bez wysiłku przeskakują z gałęzi na gałąź, nie zwracając uwagi na wołanie głodnej Urth, czyhającej na ich najmniejszy błąd. Teraz sam musiałem przeistoczyć się w takie zwierzę. Ledwo wyczuwalne ciążenie podpowiadało mi, że dół jest tam, gdzie pokład, lecz mój sparaliżowany przerażeniem umysł nie potrafił wyciągnąć z tego faktu żadnych wniosków. Zawiodły nawet wspomnienia: może i kiedyś już skądś spadłem, ale teraz nic z tego nie wynikało.
Na szczęście linę można było potraktować także jako coś w rodzaju ścieżki; w górę szło się równie łatwo jak w dół, a ponieważ plecionka z niezliczonych włókien dawała doskonale uparcie dla stóp, dostarczając jednocześnie mnóstwa uchwytów dla rąk, podążylem w górę niczym jakieś zwierzę o niezgrabnych, długich kończynach, na przykład wystraszony zając przeprawiający się po zwalonym pniu na drugi brzeg strumienia.
Niebawem dotarłem do rei podtrzymującej niższy żagiel gnie-zdny; zatrzymałem się tam na chwilę, po czym przeskoczyłem na inną, cieńszą linę, z tej zaś na kolejną. Przy następnej rei stwierdziłem, że już się nie wspinam; szept podpowiadający mi, gdzie jest dół, ucichł, szarobrązowy kadłub statku zaś stał się po prostu jakimś gigantycznym obiektem majaczącym na granicy mojego pola widzenia.
Po przeciwnej stronie od nieba nadal odgradzały mnie srebrzyste żagle. Było ich chyba tyle samo co wtedy, gdy zaczynałem wspinaczkę. Po prawej i po lewej wznosiły się maszty wyrastające z innych pokładów, dziesiątki, może nawet setki nieskończenie wysokich kolumn, pochylone pod rozmaitymi kątami, oddzielone od siebie odległościami, które przypuszczalnie należało liczyć w milach. Niczym wyciągnięte palce Prastwórcy wskazywały drogę ku krańcom wszechświata. Górne żagle, choć tak wielkie, przypominały zaledwie drobniutkie skrawki folii migoczące wśród gwiazd. Stąd mogłem już bezpiecznie cisnąć ołowiany pojemnik w pustkę, aby gdzieś, kiedyś (jeśli taka byłaby wola Prastwórcy) odnalazła go istota należąca do jakiejś obcej rasy.
Nie uczyniłem tego jednak, gdyż powstrzymały mnie myśl i wspomnienie. Wspomnienie dotyczyło postanowienia, jakie podjąłem w trakcie pracy nad rękopisem: przyrzekłem sobie wtedy, że powierzę go pustce dopiero po tym, jak nasz statek przedrze się na drugą stronę tkaniny czasu. Po tej stronie, na jednej z półek w bibliotece mistrza Ultana, zostawiłem przecież już pierwszy manuskrypt; było więc jasne, że przetrwa najwyżej tak długo, jak długo będzie istniała Urth.
Ten egzemplarz był przeznaczony dla kogo innego. Nawet gdybym nie zdołał poradzić sobie z czekającą mnie próbą, dzięki niemu przesłałbym maleńką cząstkę naszego świata poza granice kosmosu.
Teraz spoglądałem na słońca tak odległe, że nie sposób było dostrzec otaczających je planet, mimo iż niektóre z nich są z pewnością większe od Serenusa, na skupiska gwiazd dostrzegalne zaledwie jako jeden, słabo świecący punkcik i zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby to wszystko okazało się za małe dla moich ambicji. Czyżby wszechświat zdążył tak bardzo urosnąć, na przekór mędrcom twierdzącym, jakoby proces rozprzestrzeniania się został już dawno zahamowany? A może to ja urosłem?
Myśl właściwie nie była myślą, tylko instynktowną, niemożliwą do pohamowania żądzą: pragnąłem dotrzeć na sam szczyt. Teraz mógłbym bronić mego postanowienia, twierdząc, jakobym zdawał sobie sprawę, że druga taka okazja może się już nie nadarzyć albo że nie wypadało mi ugiąć się przed wyzwaniem, któremu wielokrotnie potrafili sprostać zwykli marynarze, i tak dalej, i tak dalej. Wszystko to byłyby nieudolne próby znalezienia racjonalnego uzasadnienia, podczas gdy w rzeczywistości chodziło o coś znacznie prostszego. Otóż od wielu lat jedyną radością, jakiej okazjonalnie mogłem zaznać, była radość zwycięstwa, teraz natomiast znowu poczułem się chłopcem. Dawno temu marzyłem, by wspiąć się na szczyt Wielkiej Wieży; nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że sama Wielka Wieża może pragnąć wzbić się w niebo. Ten statek już to uczynił i z każdym uderzeniem serca wznosił się coraz wyżej, a ja chciałem wznosić się razem z nim.