Rozmyślając o tych sprawach (trwało to znacznie dłużej niż napisanie powyższych słów) znalazłem w szafie jakąś czerwoną szmatę, zmoczyłem ją w umywalce i przystąpiłem do wycierania kurzu. Kiedy, otrząsnąwszy się z zamyślenia, stwierdziłem, iż oczyściłem już wierzch komody oraz stalową ramę jednej koi, zrozumiałem, że nieświadomie podjąłem już decyzję. Naturalnie nie zrezygnowałem z zamiaru odszukania mojej poprzedniej kabiny, gdzie mogłem zaznać o wiele większych wygód niż tutaj. Do tej, skromniejszej kajuty będę mógł zaglądać wtedy, gdy zapragnę spędzić jakiś czas wśród załogi, aby uzyskać niedostępne dla zwykłych pasażerów informacje o budowie i zasadzie działania statku.
Poza tym była jeszcze Gunnie. Trzymałem już w ramionach tyle kobiet, że nawet gdybym chciał, nie zdołałbym ich zliczyć, zdążyłem też wielokrotnie stwierdzić, iż stałość uczuć częściej niszczy miłość, niż podsyca jej płomienie, a choć często wracałem myślą do nieszczęsnej Valerii, to jednak gorąco pragnąłem zdobyć przychylność Gunnie. Jako Autarcha miałem niewielu przyjaciół, jeśli nie liczyć ojca Inire, Valeria zaś była wśród nich jedyną kobietą. Uśmiech Gunnie nie wiedzieć czemu przywiódł mi na myśl wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa u boku Thei (jakże wciąż za nią tęsknię!) oraz długą wędrówkę do Thraxu z Dorcas. Wówczas traktowałem tę podróż jako część mego wygnania, więc starałem się jak najprędzej podążać naprzód; teraz wiem, że pod wieloma względami był to najszczęśliwszy okres mojego życia.
Wypłukałem ścierkę, zdając sobie niejasno sprawę, że czynię to po raz kolejny, a następnie rozejrzałem się po kabinie, by stwierdzić ze zdumieniem, iż nigdzie nie ma już ani śladu brudu.
Zostały mi tylko materace; sprawa była trudna, ale musiałem jakoś sobie poradzić, bo miałem nadzieję, że będziemy z nich dość często korzystać. Nie dało się ich w żaden sposób wytrzeć, więc w końcu zdjąłem je z koi, wyniosłem na metalowy chodnik biegnący wokół szybu wentylacyjnego, przewiesiłem przez poręcz i tłukłem tak długo, aż nie została w nich nawet odrobina kurzu.
Miałem już wrócić z nimi do kajuty, kiedy wraz z kolejnym powie-wem tłoczonego przez szyb wentylacyjny powietrza nadleciał czyjś przeraźliwy krzyk.
Rozdział IV
Znajdy
Krzyk dobiegał z dołu. Wychyliłem się za sprawiającą wrażenie niezbyt solidnej barierkę, a wtedy rozległ się ponownie, przepełniony cierpieniem i samotnością, powtarzany wielekroć przez echo schwytane w pułapkę metalowych pomostów, ścian, drzwi i sufitów.
Przez chwilę wydawało mi się, że to mój własny krzyk, który w jakiś tajemniczy sposób przetrwał w mym wnętrzu od owego mrocznego poranka, kiedy szedłem po plaży z aquastorem Malrubiusem u boku, obserwując, jak aquastor Triskele roztapia się w obłoku migoczącego pyłu, i dopiero teraz wyrwał się na wolność. Poczułem wielką pokusę, by przeskoczyć przez reling, ale nie wiedziałem, jak daleko w głąb statku sięga szyb, wrzuciłem więc tylko materace do mojej nowej kajuty, po czym ruszyłem w dół po wąskich, krętych schodach, przeskakując po kilka stopni.
Z miejsca, w którym niedawno się znajdowałem, otchłań szybu sprawiała wrażenie wypełnionej mglistym półmrokiem, nieprzeniknionym dla żółtawego, niezwykłego blasku rozsiewanego przez lampy. Przypuszczałem, że owa mgła rozproszy się, kiedy zejdę niżej, ona jednak gęstniała coraz bardziej, aż wreszcie przywiodła mi na myśl komnatę mgieł w zamku Baldandersa, choć z pewnością nie była aż tak gęsta jak opary, które się tam unosiły. Zrobiło się też znacznie cieplej, nie można więc było wykluczyć, iż mgła powstała w wyniku zetknięcia ciepłego, wilgotnego powietrza napływającego z głębi statku z chłodniejszym i bardziej suchym, które wypełniało wyższe poziomy. Poczułem, że po czole, plecach i piersi spływają mi strużki potu.
Drzwi wielu kajut stały otworem, ale w pomieszczeniach panowała całkowita ciemność. Zapewne niegdyś statek miał znacznie liczniejszą załogę, mógł też służyć do transportu więźniów (wystarczyło odpowiednio poinstruować zamek, aby kabina zamieniła się w celę) lub żołnierzy. Krzyk rozległ się ponownie, ale tym razem towarzyszył mu odgłos przypominający walenie miotem w kowadło, choć nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż on także wydobywa się z gardła żywej istoty. Słyszany nocą, w dzikich górach, z pewnością wywoływałby większy strach niż wycie wilka. Jakiż był w nim smutek, jakie przerażenie i skarga na samotność, jakie cierpienie!
Przystanąłem dla złapania oddechu i rozejrzałem się dokoła. Wyglądało na to, że w pomieszczeniach wokół dolnej części szybu trzymano jakieś dzikie zwierzęta albo może szaleńców, tak jak w naszych lochach, gdzie zajmowali najniższy, trzeci poziom. Kto mógł mi zagwarantować, że wszystkie drzwi są zamknięte? Skąd miałem wiedzieć, czy któraś z tych istot nie wydostała się na zewnątrz, po czym dotarła na górne poziomy za sprawą przypadku lub gnana lekiem przed ludźmi? Wyciągnąłem pistolet i upewniłem się, że nadal jest ustawiony na najmniejszą moc oraz że nie uległ rozładowaniu.
Wzrok zdążył mi nieco przywyknąć do ciemności, a w dodatku mgła nieco się rozstąpiła. Widok, który ujrzałem, potwierdził moje najgorsze obawy: pode mną znajdowało się rozległe wiwarium z miniaturowym lodowcem, drzewami, szemrzącym wodospadem, wydmą złocistego piasku oraz co najmniej dwoma tuzinami istot. Obserwowałem je przez jakieś dziesięć oddechów, zanim doszedłem do wniosku, że chyba jednak nie poruszają się zupełnie swobodnie, po kolejnych pięćdziesięciu zaś nabrałem co do tego całkowitej pewności. Każda miała wydzielony własny skrawek gruntu, mniejszy lub większy, każda była pozbawiona możliwości kontaktowania się z sąsiadami. Doprawdy trudno sobie wyobrazić bardziej niezwykłe zgromadzenie; nawet gdyby przeszukać wszystkie dżungle, pustynie i trzęsawiska Urth, chyba nie udałoby się zebrać równie zdumiewającej kolekcji. Niektóre stworzenia poruszały się niespokojnie, inne gapiły się przed siebie, większość leżała bez ruchu, pogrążona w apatycznej drzemce.
Schowałem pistolet do futerału, po czym zawołałem co sił w płucach:
— Kto krzyczał?!
Miał to być tylko żart, a jednak, ku swemu zdumieniu, otrzymałem odpowiedź: rozpaczliwy jęk dobiegający gdzieś z głębi wiwarium. Zszedłem ze schodów i ruszyłem w tamtym kierunku, trzymając się ledwo widocznej ścieżki; jak się niebawem dowiedziałem, wydeptali ją żeglarze, do których obowiązków należało karmienie zwierząt.
Wkrótce dotarłem do istoty, która odpowiedziała na moje wołanie. Okazało się, że jest to kudłate stworzenie z ładowni, schwytane przez Sidera, Purna, Idasa i Gunnie, przy moim nieświadomym, acz dość znaczącym udziale. Od chwili, kiedy w ogrodach Domu Absolutu wsiadłem do szalupy, która zawiozła mnie na statek, byłem tak bardzo samotny, że nawet powtórne spotkanie z tym przedziwnym stworem napełniło mnie taką radością, jakbym po latach niewidzenia ujrzał starego przyjaciela.
Sama istota również mnie interesowała, choćby z tego względu, że przyczyniłem się do jej pojmania. Kiedy uciekała przed nami, wydawała się niemal kulista, teraz jednak przekonałem się, iż mam do czynienia z jednym z owych żyjących w norach zwierząt obdarzonych pękatym korpusem i silnymi kończynami — krótko mówiąc, z czymś w rodzaju nadzwyczaj dorodnego świstaka. Miał okrągłą głowę, szyję tak krótką, że prawie niewidoczną, okrągły tułów, cztery krótkie kończyny zakończone czterema długimi, silnymi pazurami i jednym znacznie mniejszym, cały był porośnięty gładką, szarobrązową sierścią. Wpatrywał się we mnie błyszczącymi, czarnymi oczami.