— Na szczęście wszystko jest już za nami. spróbujmy więc o tym zapomnieć.
— On ma na sumieniu jeszcze jeden zły uczynek odezwała się prorokini. — Niedawno powiedział, że sprowadzisz śmierć i zniszczenia. Ja starałam się przekazać im prawdę, mówiąc, że dzięki tobie narodzimy się na nowo, ale oni mi nie uwierzyli.
— Oboje mówiliście prawdę — odparłem. — Jeśli ma się narodzić nowe, stare musi ustąpić mu miejsca. Ten, kto sieje zboże, zabija trawę. Oboje jesteście prorokami, choć różnego rodzaju. Każde z was głosiło takie przepowiednie, jakie przekazał wam Prastwórca.
Potężne drzwi ze srebra i lapis lazuli usytuowane na samym końcu Amarantowego Hypogeum — drzwi używane za mego panowania tylko podczas uroczystych procesji oraz składania listów uwierzytelniających przez najważniejszych ambasadorów — otworzyły się z hukiem. Tym razem do sali wpadł nie jeden oficer, lecz kilkunastu żołnierzy uzbrojonych w muszkiety oraz lance o płomienistych grotach. Ustawili się półkolem, odwróceni plecami do tronu, z bronią wymierzoną w kierunku drzwi.
Ich pojawienie się tak bardzo zaprzątnęło moją uwagę, że na moment zapomniałem, ile lat minęło od chwili, gdy Valeria widziała mnie po raz ostatni — dla mnie lata te nie były latami, lecz skurczyły się do jakichś stu dni — i nie poruszając prawie ustami mruknąłem do niej. jak często czyniłem podczas różnych długotrwałych a nudnych ceremonii, w sposób, którego nauczyłem się jeszcze jako chłopiec, rzucając kąśliwe uwagi za plecami mistrza Malrubiusa:
— No, to dopiero będzie ciekawostka!
Usłyszawszy, jak raptownie nabiera powietrza, spojrzałem na nią i ujrzałem mokre od łez policzki oraz niezliczone ślady pozostawione przez mijający czas. Największą miłością darzymy tych, którzy oprócz niej nie mają niczego; w tej właśnie chwili kochałem Valerię tak jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
Położyłem rękę na jej ramieniu i choć z pewnością nie był to czas ani odpowiednie miejsce na intymne sceny, nie żałowałem tego, ponieważ nie zdążyłem uczynić nic więcej. W drzwiach pojawiła się najpierw ręka olbrzymki, przypominająca jakąś pięcionogą bestię, potem zaś wsunęło się przedramię, grubsze od wielu uważanych za niezmiernie stare drzew i bielsze od morskiej piany, pokryte jednak licznymi opa-rzelinami, które rozszerzały się w szybkim tempie.
Prorokini wymamrotała jakąś modlitwę, kończąc ją wezwaniem do Łagodziciela i Nowego Słońca. To bardzo niezwykłe doznanie słyszeć modlitwę skierowaną pod swoim adresem, szczególnie jeśli modląca się osoba zapomniała o naszej obecności.
Tym razem wszyscy gwałtownie zaczerpnęliśmy w płuca powietrza — wszyscy z wyjątkiem Baldandersa. Zaraz potem ujrzeliśmy drugą rękę wodnicy, a także jej twarz, i choć skłamałbym mówiąc, że całkowicie wypełniły ogromny otwór drzwiowy, to jednak były tak duże, iż odniosłem takie właśnie wrażenie. Czesio słyszałem przenośnie, w której porównuje się oczy do spodków; oczy olbrzymki miały wiaśnie te rozmiary, płynęły z nich zaś krwawe łzy. Krew sączyła się także z wielkich nozdrzy.
Wiedziałem, że wodnica płynęła pod prąd Gyoll od samego morza, potem zaś podążała w górę jej dopływu, który wił się wśród zagajników i klombów tworzących ogrody Domu Absolutu.
— Jak to się stało, że zostałaś schwytana i zmuszona do opuszczenia swego żywiołu? — zapytałem.
Chyba dlatego, że była kobietą, miała głos nie tak głęboki, jak się spodziewałem, choć z pewnością niższy od głosu Baldandersa. Brzmiała w nim radosna nuta, jakby ona, umierająca na naszych oczach, doznała jednak szczęścia, którego nie mogła przyćmić ani jej śmierć, and nawet śmierć słońca.
— Ponieważ chciałam cię ocalić…
Nie dokończyła. Jej usta wypełniły się krwią, a kiedy ją wypluła, bogato zdobiona posadzka sali zamieniła się w podłogę rzeźni.
— Przed sztormami i pożogą, które sprowadzi Nowe Słońce? Dziękujemy ci, ale wiedz, że zostaliśmy już ostrzeżeni. Czy jednak nie jesteś jedną ze sług Abaii?
— Owszem, lecz to niczego nie zmienia.
Przecisnęła się przez drzwi prawie do połowy. Jej ciało było tak ciężkie, że sprawiało wrażenie, jakby lada chwila miało oderwać się od kości, ogromne piersi zaś przypominały stogi siana oglądane przez dziecko, które dla zabawy stanęło na głowie. Zrozumiałem, że nie uda jej się już wrócić do wody będącej jej domem; umrze tu, w sali tronowej Domu Absolutu, i trzeba będzie stu ludzi, aby poćwiartowali jej zwłoki, a kolejnych stu, żeby ją pogrzebali.
— Wobec tego dlaczego nie mielibyśmy cię zabić? — zapytał chiliarcha. — Przecież jesteś wrogiem Wspólnoty!
— Bo przyszłam, aby was ostrzec.
Jej ogromna głowa spoczywała na posadzce przekrzywiona pod zdumiewającym kątem, jakby wodnica miała przetrącony kark.
— Podam ci znacznie ważniejszy powód, chiliarcho — powiedziałem. — Ponieważ ja na to nie pozwalam. Dawno temu, kiedy byłem jeszcze chłopcem, ta kobieta uratowała mi życie, ja zaś zapamiętałem jej twarz, tak jak wszystko, co kiedykolwiek widziałem. Gdybym mógł, odwdzięczyłbym się jej teraz w taki sam sposób. Czy ty też to pamiętasz? — zapytałem, spoglądając na jej piękną twarz, za sprawą bezlitosnej siły ciężkości zamienioną w karykaturalną maskę.
— Nie, ponieważ to się jeszcze nie stało, ale stanie się, skoro to przepowiedziałeś.
— Jak masz na imię? Nigdy go nie poznałem.
— Juturna. Pragnę cię ocalić… Pragnę ocalić was wszystkich.
— Od kiedy to Abaia troszczy się o nasze dobro? — zapytała z przekąsem Valeria.
— Od zawsze. Wiele razy mógł was zniszczyć…
Umilkła i przez długą chwilę zbierała siły, oddychając z wielkim trudem. Valeria otworzyła już usta, by coś powiedzieć, ale nakazałem jej gestem milczenie.
— Zapytaj swego męża — przemówiła ponownie olbrzymka. — Mógł was zabić, lecz zamiast tego starał się was utemperować. Schwytaliście Calodona… Ubezwłasnowolniliście go… I na co to wszystko?
Dzięki Abaii mogliśmy stać się naprawdę wielcy.
Przypomniałem sobie pytania, jakie zadał mi Famulimus podczas naszego pierwszego spotkania: „Czyżby cały świat miał stanowić jedynie pole bitwy między dobrem a złem? Nie przyszło ci do głowy, że może być czymś więcej?” Poczułem, iż stoję na granicy innego, znacznie szlachetniejszego świata, takiego jak ten, o którym wspomniał kakogen. Mistrz Malrubius zabrał mnie z dżungli rozciągającej się na północ od Oceanu, opowiadając mi o młocie i kowadle; odniosłem wrażenie, jakbym słyszał go ponownie. Był przecież aquastorem, podobnie jak ci wszyscy, którzy walczyli po mojej stronie na Yesodzie, w związku z czym wierzył tak samo jak ja, że wodnica uratowała mnie, ponieważ miałem zostać katem i Autarchą. Nie sposób było wykluczyć, że zarówno on, jak i ogromna kochanka Abaii mieli częściowo rację.
Podczas gdy stałem nieruchomo, pogrążony głęboko w myślach. Valeria, prorokini i chiliarcha naradzali się szeptem.
— Wasz dzień zbliża się ku końcowi… — wykrztusiła olbrzymka. — Nowe Słońce… Jesteście tylko cieniami.
— Właśnie tak! — wykrzyknęła prorokini. Chyba niewiele brakowało, by podskoczyła z radości. — Jesteśmy cieniami, które pojawiły się w chwili jego nadejścia! Czy moglibyśmy marzyć o czymś więcej?
— — Ktoś się zbliża — powiedziałem, gdyż odniosłem wrażenie, że słyszę tupot pospiesznych kroków. Wszyscy umilkli, wytężając słuch, i nawet wodnica zdawała się czekać w napięciu.