Выбрать главу

Jedną z zalet pamięci, która wszystko przechowuje, niczego nie tracąc, jest to, że w takich sytuacjach zastępuje pióro i papier (całkiem możliwe, iż jest to jej jedyna zaleta). Tym razem jednak moja pamięć przysłużyła mi się nie bardziej niż wtedy, kiedy usiłowałem zastosować się do wskazówek dowódcy peltastów, którego spotkałem na moście spinającym brzegi Gyoll; bez wątpienia Idas zakładał, iż znam statek znacznie lepiej niż znałem go naprawdę, i że nie muszę liczyć mijanych drzwi ani zakrętów, by dotrzeć we wskazane miejsce.

Wkrótce zorientowałem się, że zgubiłem drogę. Tam gdzie korytarz powinien się rozwidlać, ujrzałem trzy rozgałęzienia, nigdzie natomiast nie było ani śladu obiecanych schodów. Wróciłem tą samą trasą, odszukałem miejsce, gdzie (jak sądziłem) popełniłem błąd, i zacząłem od początku. Niemal natychmiast znalazłem się w szerokim, prostym korytarzu, który, wedle zapewnień Idasa, powinien doprowadzić mnie do mesy. Podążałem przed siebie dziarskim krokiem, przekonany, iż zmierzam we właściwym kierunku.

Według standardów obowiązujących na statku, korytarz był istotnie wyjątkowo szeroki i niewiele rozminąłbym się z prawdą twierdząc, że hulał po nim prawdziwy wiatr. Przypuszczalnie służył on rozprowadzaniu powietrza tłoczonego przez urządzenia filtrujące, gdyż pachniało w nim tak jak na Urth w deszczowy wiosenny dzień. Pod nogami nie miałem ani dziwnej, gryzącej trawy, ani metalowych prętów, lecz gładkie deski nasączone bezbarwnym woskiem, ściany natomiast, ciemnoszare w części statku zajmowanej przez załogę, tutaj były białe. Raz czy dwa minąłem wyściełane fotele zwrócone przodem ku środkowi korytarza. Po dość długiej wędrówce dotarłem do pierwszego zakrętu, minąłem go, zaraz potem pojawił się drugi. Cały czas odnosiłem wrażenie, że idę lekko pod górę, choć ciężar, jaki moje nogi wprawiały w ruch przy każdym kroku był tak niewielki, iż nie miałem pewności, czy tak jest naprawdę. Na ścianach wisiały obrazy, niektóre ruchome; jeden przedstawiał statek bardzo podobny do naszego, oglądany z wielkiej odległości. Wiedziony ciekawością przystanąłem, by obejrzeć płótno, i aż zadrżałem na myśl o tym, jak niewiele brakowało, bym i ja obserwował go z takiej perspektywy.

Jeszcze jeden zakręt, który okazał się wcale nie być zakrętem, lecz łukowato wygiętą ścianą stanowiącą zakończenie korytarza. W ścianie było kilkoro drzwi; wybrałem na chybił trafił jedne z nich i znalazłem się w wąskim korytarzyku, w porównaniu z poprzednim pogrążonym w tak głębokim mroku, że z trudem widziałem cokolwiek poza lampami żarzącymi się pod sufitem.

Po chwili uświadomiłem sobie, że pokonałem właz — pierwszy, jaki napotkałem na drodze od chwili, kiedy na pół uduszony wróciłem do wnętrza statku. Ponieważ wciąż jeszcze nie uwolniłem się od lęku, jaki ogarnął mnie na widok pięknego, lecz groźnego obrazu, założyłem naszyjnik z metalowych cylindrów, upewniwszy się najpierw po omacku, że żadne z jego ogniw nie uległo zerwaniu.

Korytarz skręcił raz, drugi, rozdzielił się, a potem zaczął wić się jak wąż. Jedne z drzwi, których wiele mijałem, otworzyły się nagle, poczułem zapach pieczonego mięsa, a zamek powiedział piskliwym, mechanicznym głosem:

— Witaj z powrotem, panie.

Zajrzałem przez otwarte drzwi i zobaczyłem moją kajutę — nie tę. którą niedawno zająłem w pobliżu kwater załogi, lecz tę, którą opuściłem zaledwie wachtę lub dwie temu, by cisnąć ołowianą szkatułę w oślepiający blask rodzącego się wszechświata.

Rozdział V

Bohater i hierodule

Widocznie steward przyniósł mi posiłek, a nie zastawszy mnie w kajucie postawił go na stole. Pieczeń byta jeszcze ciepła; jadłem łapczywie, zagryzając świeżym chlebem z solonym masłem, selerem i kozibrodem, oraz popijając czerwonym winem. Po posiłku rozebrałem się, umyłem, a następnie położyłem się spać.

Obudził mnie potrząsając za ramie. To dziwne, ale kiedy jeszcze jako Autarcha Urth wszedłem na pokład, w ogóle nie zwróciłem na niego uwagi, mimo że przynosił mi posiłki oraz ochoczo wykonywał różne drobne polecenia. Bez wątpienia właśnie ta jego służalczość sprawiła, iż stał się prawie niewidzialny. Jednak teraz, kiedy w pewnym sensie zostałem przyjęty w poczet załogi, ujrzałem jego drugie oblicze. Miał twarz o pospolitych rysach, choć nie pozbawioną inteligencji, a jego oczy błyszczały z podniecenia.

— Ktoś chce z tobą rozmawiać, Autarcho — szepnął.

Usiadłem na koi.

— Ktoś na tyle ważny, że uznałeś za stosowne mnie obudzić?

— Tak, Autarcho.

— Zapewne kapitan.

Czyżby miała mnie spotkać reprymenda za wycieczkę na pokład? Naszyjniki stanowiły część wyposażenia awaryjnego, więc ich nieuzasadnione użycie mogło ściągnąć na moją głowę jakąś regulaminową karę… Mimo wszystko wydawało mi się to mało prawdopodobne.

— Nie, Autarcho. Jestem pewien, że kapitan już się z tobą widział.

To trzej hierodule.

— Doprawdy? — mruknąłem, starając się zyskać na czasie. — Czy to głos kapitana słyszę czasem w korytarzach? I kiedy niby miałby się ze mną widzieć? Nie przypominam sobie, żebyśmy się spotkali.

— Nie mam pojęcia, Autarcho, ale wiem na pewno, że tak się stało, może nawet kilka razy. Nasz kapitan często to robi.

— To interesujące. — Wciągając czystą koszulę zastanawiałem się, czy to możliwe, by we wnętrzu tego statku znajdował się drugi, tajny, tak jak we wnętrzu Domu Absolutu był ukryty Drugi Pałac — Zapewne niełatwo mu pogodzić ten zwyczaj z pełnieniem zasadniczych obowiązków?

— Nie wydaje mi się, Autarcho. Czy mógłbyś się pospieszyć? Oni czekają za drzwiami.

Rzecz jasna, natychmiast zacząłem poruszać się jeszcze wolniej. Żeby zdjąć pasek, musiałem najpierw odpiąć pistolet i nóż, który znalazła dla mnie Gunnie. Steward oświadczył, że nie będę ich potrzebować, w związku z czym naturalnie wziąłem je ze sobą, czując się trochę tak, jakbym miał dokonać przeglądu oddziału lansjerów. Nóż był tak długi, że właściwie mógł uchodzić za krótki miecz.

Ani przez chwilę nie przypuszczałem, iż trzej hierodule okażą się moimi dobrymi znajomymi, Osipago, Barbatusem i Famulimusem. Rozstałem się z nimi hen, daleko, na Urth, a na pewno nie było ich ze mną w szalupie, choć, oczywiście, dysponowali własnym statkiem. Teraz stali jednak przede mną, nieudolnie przebrani za ludzi, tak jak podczas naszego pierwszego spotkania w zamku Baldandersa.

Osipago skłonił się równie sztywno jak zawsze, Barbatus i Famulimus równie elegancko. Pozdrowiłem ich najpiękniej jak umiałem, po czym zaprosiłem do kajuty, przepraszając z góry za panujący w niej nieporządek.

— Nie możemy wejść, choć bardzo byśmy chcieli — odparł Famulimus. — Będziesz musiał udać się z nami, całkiem niedaleko stąd.

Jego głos wciąż przypominał śpiew skowronka.

— Kabiny takie jak twoja nie są dla nas wystarczająco bezpieczne — dodał Barbatus głębokim barytonem.

— Wobec tego pójdę, dokądkolwiek mnie zaprowadzicie. Ogromnie się cieszę, że mogę was znowu oglądać. Wasze twarze przywodzą mi na myśl dom, choć wiem, że są tylko maskami.

— Znasz nas, jak widzę — zauważył Barbatus, kiedy ruszyliśmy korytarzem. — Mimo to widok naszych prawdziwych twarzy byłby dla ciebie nie do zniesienia.

Korytarz był za wąski, żebyśmy mogli iść całą czwórką; on i ja wysforowaliśmy się do przodu, Famulimus i Osipago podążali za nami. Minęło sporo czasu, zanim zdołałem zrzucić głaz rozpaczy, który przygniótł mi serce po słowach Barbatusa.