— Mamy tylko cztery koce.
— Wobec tego ja obejdę się bez przykrycia — oświadczył Odilo. — Moje ubranie jest już zupełnie suche, więc nie będę odczuwał niewygody.
Stary mężczyzna wręczył po kocu kobietom i mnie, ostatni zaś zatrzymał dla siebie. Oddałem swój koc stewardowi.
— Na razie nie będę spał, bo mam trochę spraw do przemyślenia.
Może tymczasem skorzystaj z niego, a kiedy ogarnie mnie senność, spróbuję zabrać ci go tak, żeby cię nie obudzić.
— Ja też… — odezwała się Thais, lecz szybko umilkła, ponieważ Pega szturchnęła ją łokciem w bok tak mocno, że ciemnowłosa kobieta przez dłuższą chwilę łapała powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg.
— Odilo zawahał się. W dogasającym świetle dnia prawie nie widziałem jego twarzy, lecz byłem pewien, że maluje się na niej ogromne zmęczenie.
— To bardzo miło z twojej strony, sieur — powiedział wreszcie. — Dziękuję.
Już dawno uporałem się ze swoją porcją chleba i wędzonego mięsa, więc przeszedłem na dziób i zapatrzyłem się w wodę. Szczyty fal wciąż jeszcze lśniły resztkami blasku minionego dnia, ja zaś zdawałem sobie sprawę, iż jest to także mój blask, rozsiewany przez Nowe Słońce. Zrozumiałem wówczas, co czuł kiedyś Prastwórca obserwując swoje dzieło, oraz zaznałem tego samego bólu, który stał się jego udziałem, gdy pojął, że wszystko, co stworzył, musi kiedyś przeminąć. Podejrzewam, iż nawet on respektuje prawo mówiące o tym, że nic, co nie sięga korzeniami w wieczność, nie może trwać w nieskończoności; z prawa tego wynika, że tylko On jeden jest wieczny. Rozmyślając o nim, o jego radościach i troskach, pojąłem nagle, że jestem prawie taki sam jak on, choć tylekroć mniejszy. To samo musi zapewne myśleć źdźbło trawy porównujące się z dorodnym cedrem albo kropla deszczu spadająca do niezmierzonego Oceanu.
Zapadła noc i na niebie pojawiły się gwiazdy, znacznie jaśniejsze niż zazwyczaj, przypuszczalnie dlatego, że zachowały więcej siły, kryw-szy się tchórzliwie przed gorejącym Nowym Słońcem. Wpatrywałem się w nie z natężeniem, nie po to, by odnaleźć tę jedyną, swoją zdawałem sobie sprawę, że już nigdy jej nie ujrzę — lecz w poszukiwaniu Końca Wszechświata. Nie znalazłem go jednak ani wtedy, ani żadnej innej nocy, choć wiem, że na pewno gdzieś tam jest, ukryty wśród rojowiska konstelacji.
Pofalowaną powierzchnię wody zalała nagle zielonkawa poświata, której źródło znajdowało się gdzieś za moimi plecami. Pamiętając różnokolorowe lampy płonące na burtach, dziobie oraz rufie „Samru”, pomyślałem, że taką właśnie latarnię zapalono na pokładzie naszej łodzi; odwróciłem się i ujrzałem zieloną twarz Luny, z której zachodni horyzont zsunął się bezszelestnie jak welon. Żaden człowiek — z wyjątkiem pierwszego, jaki pojawił się na Urth — nie oglądał jej w takiej krasie i wspaniałości, co ja wtedy. Z najwyższym trudem mogłem uwierzyć, że to ten sam słabo świecący, jakby przydymiony księżyc, który widziałem minionej nocy stojąc w trawiastej dolinie obok mego mauzoleum. Zrozumiałem wówczas, że stara Urth uległa zagładzie, zgodnie z przepowiednią doktora Talosa, oraz że nasza łódź żegluje po wodach Urth Nowego Słońca, która zwie się Ushas, czyli Jutrzenka.
Rozdział XLVI
Uciekinier
Bardzo długo stałem nieruchomo na dziobie wypatrując kolejnych strażników nocy, sunących ku mnie znad horyzontu w tempie odpowiadającym prędkości ruchu obrotowego Ushas. Starożytna Wspólnota skryła się pod wodą, lecz blask gwiazd spływający na moje oczy był znacznie starszy od niej — był stary już wtedy, kiedy pierwsza kobieta powiła pierwsze dziecko. Zastanawiałem się, czy któraś z gwiazd uroni choć jedną łzę, gdy w odległej przyszłości dowiedzą się o śmierci Wspólnoty.
Ja, który kiedyś byłem taką właśnie gwiazdą, płakałem jak dziecko.
Nagle ktoś lekko dotknął mego łokcia. Spojrzawszy w bok, zobaczyłem starego człowieka, właściciela i dowódcę łodzi. On, który do tej pory zachowywał wobec mnie daleko posuniętą rezerwę, teraz stał u mego boku, podobnie jak ja wpatrując się w fale. Nagle uświadomiłem sobie, że nawet nie znam jego imienia. Miałem już go o to zapytać, ale mnie uprzedził.
— Czy ja aby ciebie nie znam?
— Możliwe — odparłem. — Jeśli jednak tak jest, dysponujesz nade mną sporą przewagą.
— Wiem, że kakogeni potrafią odczytać myśli człowieka i sprawić, by ucieleśniły się przed jego oczami.
— A więc uważasz mnie za eidolona… Spotkałem ich wielu, ale do nich nie należę. Jestem człowiekiem z krwi i kości, jak ty. Wątpię, czy usłyszał choć jedno moje słowo.
— Obserwowałem cię przez cały dzień. Nie spuszczałem cię z oka nawet wtedy, kiedy tamci położyli się spać. Ludzie mawiają, że zjawy nie płaczą, ale ty przed chwilą płakałeś. Podobno niektóre z nich bywają bardzo okrutne, ale pecha mogą przynieść nawet te dobre, jeśli zadomowią się na pokładzie statku albo na łodzi. W gruncie rzeczy lepiej w ogóle o nich nie myśleć.
— Zapewne masz rację, ale ludziom przyzwyczajonym do myślenia trudno jest nagle się od niego odzwyczaić.
Z powagą skinął głową.
— Słusznie mówisz.
Ludzki język jest znacznie starszy od naszego zatopionego kraju, wydaje się więc co najmniej dziwne, że w ciągu tak długiego czasu nie powstały słowa opisujące przerwy w rozmowie — bardzo przecież częste i niosące przeróżne znaczenia. Milczenie, które zapadło między nami, trwało wystarczająco długo, by co najmniej sto fal pocałowało z cichym pluśnięciem kadłub łodzi; było wypełnione kołysaniem pokładu, westchnieniami wiatru przeciskającego się między linami oraz bolesnym oczekiwaniem.
— Chciałem powiedzieć, że zupełnie nie zależy mi na tej łodzi.
Jeśli chcesz, możesz ją zatopić albo wpędzić na mieliznę — mnie to nic nie obchodzi.
Odparłem, iż z pewnością byłbym w stanie uczynić każdą z tych rzeczy, lecz raczej ze względu na moje dalece niewystarczające umiejętności żeglarskie niż jakieś nadprzyrodzone zdolności.
— Za życia nigdy nie wyrządziłeś mi prawdziwej krzywdy — ciągnął stary człowiek. — Gdyby nie ty, nie poznałbym Maxellindis, ale nie wiem, czy to byłoby dobrze czy źle. W każdym razie, przeżyliśmy razem sporo dobrych lat.
Zerknąłem na niego z ukosa. Dwa, może nawet trzy razy złamano mu nos, ale bez trudu wyobraziłem sobie, że jest prosty. Wypełniłem także zapadnięte policzki…
— Tylko jeden jedyny raz sprawiłeś mi porządne bicie, Severianie.
Pamiętasz? To było zaraz po tym. jak zostałeś kapitanem uczniów.
Później, kiedy mnie nim uczyniono, dałern tęgiego łupnia Timonowi.
— Eata! — Bez zastanowienia chwyciłem go w objęcia i podniosłem na łokieć lub dwa w górę. tak jak często czyniliśmy podczas zabaw, kiedy obaj byliśmy uczniami. — Ty mały, wścibski krętaczu! Nie myślałem, że cię jeszcze kiedyś zobaczę!
Wykrzyknąłem to tak głośno, że Odilo poruszył się i powiedział coś przez sen.
Eata sprawiał wrażenie mocno przestraszonego. Sięgnął nawet po nóż, który miał za paskiem, ale zaraz potem cofnął rękę.
Postawiłem go z powrotem na pokładzie.
— Nie było cię w konfraterni, kiedy zacząłem ją reformować.
Powiedziano mi, że uciekłeś.
— Zrobiłem to. — Kilka razy odetchnął głęboko i dyskretnie pomacał się po żebrach, jakby obawiał się. że połamałem mu je w uścisku. — Dobrze znowu cię widzieć. Severianie, nawet jeśli jesteś tylko zjawą albo… Jak powiedziałeś?
— Eidolonem.
— Właśnie. Jeżeli kakogenowie rzeczywiście postanowili pokazać mi kogoś z moich wspomnień, mógłbym znaleźć się w znacznie gorszym towarzystwie.