— Czy pamiętasz, jak kiedyś zamknięto nam przed nosem bramę nekropolii?
Skinął głową.
— Drotte kazał mi wtedy przecisnąć się między prętami, ale nic z tego nie wyszło. Zjawili się ochotnicy, otworzyli bramę, a ja uciekłem, zostawiając go z tobą i Rochem. Wy nie przejmowaliście się mistrzem Gurloesem. ale ja wtedy jeszcze bardzo się go bałem.
— My też, lecz nie chcieliśmy, żebyś o tym wiedział.
— Wcale wam się nie dziwię. — Uśmiechnął się tak szeroko, że dostrzegłem błysk jego zębów w blasku księżyca, a także plamę czerni w miejscu, gdzie brakowało jednego z nich. — Tacy właśnie są chłopcy, jak powiedział pewien szyper pokazując ich swojej córce.
Przez głowę przemknęła mi szaleńcza myśl, że może gdyby Eata wtedy nie uciekł, to on ocaliłby Vodalusa i to jego udziałem stałyby się wszystkie moje późniejsze przeżycia. Nie sposób wykluczyć, że w jakimś innym wszechświecie wydarzenia potoczyły się właśnie w taki sposób.
— Co robiłeś przez ten czas? — zapytałem. — Opowiadaj!
— Nie bardzo jest o czym opowiadać. Będąc kapitanem uczniów, często wymykałem się z Cytadeli i odwiedzałem Maxellindis za każdym razem, gdy łódź jej ojca cumowała w pobliżu Algedonu. Wiele rozmawiałem z żeglarzami, sam także nauczyłem się prowadzić łódź, więc kiedy nadeszła kolejna święta Katarzyna, nie mogłem się zmusić, żeby złożyć śluby i przywdziać fuligin.
— Ja uczyniłem to tylko dlatego, że nie wyobrażałem sobie życia w żadnym innym miejscu niż Wieża Matachina.
Eata skinął głową.
A ja tak, bo już trochę zdążyłem go zaznać. Przez cały rok zastanawiałem się, jak by to było, gdybym zamieszkał na łodzi i pomagał w pracy Maxellindis oraz jej wujowi. On był stary i miał sztywne stawy, jej brakowało sił, więc na pewno przydałby im się ktoś młody i w pełni sprawny. Nie czekałem, aż mistrzowie wezwą mnie przed swoje oblicza i każą podjąć ostateczną decyzję, tylko wcześniej wziąłem nogi za pas.
— A potem?
— Najszybciej jak mogłem zapomniałem o katach i konfraterni.
Dopiero niedawno spróbowałem przypomnieć sobie, jaki byłem dawno temu, w młodości, kiedy Wieża Matachina stanowiła cały mój świat.
Nie uwierzysz, Severianie, ale przez wiele lat bałem się nawet spojrzeć na Wzgórze Cytadeli; kiedy przepływaliśmy w pobliżu, zawsze patrzyłem w przeciwną stronę.
— Wierzę ci — odparłem.
— Jakiś czas potem umarł wuj Maxellindis. Daleko na południu w delcie rzeki, w dziurze zwanej Liti, miał swoją ulubioną oberżę. Wątpię, żeby jej nazwa obiła ci się kiedykolwiek o uszy. Pewnego wieczoru przyszliśmy tam po niego, a on, jakby nigdy nic, siedział przy stole z głową opartą na ramieniu, ale kiedy potrząsnąłem nim, spadł z ławki na podłogę. Był już całkiem zimny.
— „Widzieli mężczyzn zmarłych z opilstwa, którzy leżeli przy tryskających z ziemi źródełkach wina. zbyt oszołomieni trunkiem, aby zdać sobie sprawę, że ich życie dobiegło już końca…”
— O czym ty mówisz? zapytał Eata.
— To tylko taka stara opowieść. Nieważne, mów dalej.
— Zostaliśmy na łodzi sami, ona i ja, ale we dwójkę radziliśmy sobie nie gorzej niż wcześniej we trójkę. Nigdy nie wzięliśmy ślubu: zawsze było jakoś tak, że kiedy oboje mieliśmy na to ochotę, akurat byliśmy bez pieniędzy, a kiedy mieliśmy pieniądze, właśnie się po kłóciliśmy. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo po paru latach wszyscy i tak uważali nas za małżeństwo.
Wysmarkał nos za burtę.
— Mów dalej — zachęciłem go ponownie.
— Zajmowaliśmy się trochę przemytem i pewnej nocy zatrzymał nas kuter. Było to jakieś osiem albo dziesięć mil na południe od Wzgórza Cytadeli. Maxellindis skoczyła do wody — wyraźnie usłyszałem — plusk — a ja zrobiłbym to samo, gdyby nie to, że jeden z celników cisnął we mnie achico i padłem na pokład jak długi. Zapewne znasz tę broń?
— Owszem. Czy byłem jeszcze wtedy Autarchą? Mogłeś przecież zwrócić się bezpośrednio do mnie.
— Nie zrobiłem tego. bo byłem pewien, że odeślesz mnie z powrotem do konfraterni.
— Nie uczyniłbym tego — zapewniłem go. — A gdybym nawet tak postąpił, czy zaznałbyś wtedy gorszego losu od tego, który cię spotkał?
— Tak, bo musiałbym w niej pozostać do końca życia. Tak czy inaczej, wzięli naszą łódź na hol i zaciągnęli ją w górę rzeki. Długo czekałem w areszcie na rozprawę, a kiedy wreszcie się odbyła, zostałem skazany na chłostę i wsadzony na galeon. Trzymali mnie skutego aż do chwili, gdy ląd zniknął nam z oczu, potem zaś harowałem jak niewolnik, ale w ten sposób dotarłem do Kraju Żółtych Ludzi, a tam natychmiast uciekłem ze statku i mieszkałem przez dwa lata. To nawet nie jest najgorsze miejsce, naturalnie pod warunkiem, że ma się pieniądze.
— Potem jednak wróciłeś, jak się domyślam?
— Dziewczyna, z którą żyłem, zginęła w zamieszkach. Wybuchają tam co dwa albo trzy lata z powodu nadmiernie wysokich cen żywności.
Żołnierze nie patyczkują się, tylko rozbijają głowy jak leci. a ona miała pecha i znalazła się w niewłaściwym czasie w zupełnie niewłaściwym miejscu. Akurat wtedy stała w porcie karawela gotowa do wypłynięcia w rejs na Wyspę Błękitnych Kwiatów: poszedłem do kapitana, pogadałem z nim trochę, a on zgodził się wziąć mnie na pokład. Młodzi ludzie bywają niekiedy wielkimi głupcami; nie wiedzieć czemu ubzdurałem sobie, że Maxellindis na pewno kupiła następną łódź. Jednak kiedy wróciłem na Gyoll, jej tam nie było i już nigdy jej nie spotkałem.
Przypuszczalnie zginęła tej nocy, kiedy dopadł nas kuter, a ona wyskoczyła za burtę.
Przez chwilę milczał, pocierając brodę.
— Maxellindis pływała prawie tak dobrze jak ja. ja zaś, jeśli pamiętasz, mogłem iść w zawody zarówno z tobą, jak i z Drotte'em. Może wciągnęła ją wodnica? To się czasem zdarza, szczególnie w dole rzeki.
— Wiem — odparłem, ponownie widząc przed sobą wielką twarz Juturny, taką jak wtedy, kiedy jako chłopiec mało co nie utonąłem w Gyoil.
— Nie mam dużo więcej do powiedzenia. Przywiozłem ze sobą trochę pieniędzy, trochę dostałem od kapitana po zakończeniu rejsu, kupiłem tę łódź i mieszkam na niej do tej pory. Wciąż jeszcze potrafię trochę mówić językiem Żółtych Ludzi, a wystarczy, żebym posłuchał ich rozmowy, a natychmiast przypomina mi się jeszcze więcej. Albo kiedy sobie dobrze pojem i popiję.
— Na tym morzu jest wiele wysp. Widziałem je na mapie w Hypotermach.
Eata pokiwał głową.
— Co najmniej kilkaset, a do tego trzeba doliczyć drugie tyle nie zaznaczonych na żadnej mapie. Można by pomyśleć, że bardzo łatwo trafić na którąś z nich, ale to nieprawda. Jeśli nie masz szczęścia, przepłyniesz między nimi nie zdając sobie sprawy z ich istnienia. Wiele zależy od tego, czy jest noc czy dzień, a jeszcze więcej od wysokości punktu obserwacyjnego nad poziomem wody, to znaczy, czy wypatrujesz ich z bocianiego gniazda na maszcie karaweli czy z dziobu mojej łodzi.
Wzruszyłem ramionami.
— Pozostaje nam tylko nadzieja.
— Jak powiedziała żaba na widok bociana, ale ze strachu zaschło jej w ustach, więc zabrzmiało to jak zwykłe skrzeczenie. — Przez dłuższą chwilę Eata przyglądał mi się w milczeniu. — A czy ty wiesz, co się z tobą działo przez ten czas, nawet jeśli jesteś tylko wytworem mego umysłu ożywionym przez kakogenów?
— Wiem — odparłem. — I zapewniani cię, że nie jestem zjawą. a nawet jeśli nią jestem, to z winy hierogramaty Tzadkiela.