Выбрать главу

Pomyślałem wówczas, że nie żyje i że dla mnie śmierć nie oznacza wyzwolenia. Chwilę potem zrozumiałem jednak, że to nieprawda, że tylko śnie i że w momencie, gdy rozlegnie się pianie koguta (takiego z czarnymi błyszczącymi oczami, nie wydłubanymi przez czarnoksiężników), obudzę się w łożu obok Baldandersa. Doktor Talos spuści mu cięgi, potem zaś wyruszymy na poszukiwanie Agii i Jolenty. Zanurzyłem się bez reszty w tym śnie, a wówczas niewiele brakowało, bym rozdarł Całun Ułudy, ostatnią barierę kłamstw oddzielającą nas od ostatecznej prawdy.

Tak się jednak nie stało, kiedy więc wróciłem do siebie, w dalszym ciągu trwałem zawieszony w zielonkawej wodzie, niesiony jednym z prądów podążających od Jawy ku Snom, a także w odwrotnym kierunku. „Pałac”, który, nie wiedzieć czemu, skojarzył mi się z Domem Absolutu, okazał się być całym Nessus. Miasto zawsze było ogromne, teraz jednak stało się jakby jeszcze większe; wiele fragmentów Muru legło w gruzach, podobnie jak fortyfikacje naszej Cytadeli, w związku z czym stało się naprawdę Miastem Nieskończonym. Runęło także sporo wież; tam gdzie jeszcze niedawno dostojnym krokiem przechadzali się kuratorzy, teraz dokazywały ławice błyszczących makreli.

Nawet nie zauważyłem, kiedy zacząfem rytmicznie poruszać nogami i rękami. Przepłynąwszy spory szmat drogi znieruchomiałem, ale wbrew swoim oczekiwaniom nie uniosłem się ku powierzchni. Wciąż pchany naprzód przez mocarny prąd, dostrzegłem w dole koryto Gyoll; jej brzegi w dalszym ciągu były spięte dumnymi mostami, już zupełnie bezużytecznymi, ponieważ woda znajdowała się wszędzie, nie tylko pod nimi. Pod przęsłami zgromadziły się pogruchotane wraki statków i łodzi, a także fragmenty zniszczonych budowli. Usiłowałem wypchnąć z płuc resztki powietrza, by opaść na dno i dołączyć do tych reliktów przeszłości; z moich ust wydobyło się kilka bąbelków i pomknęło raźno w górę. ale chłodna woda, która zajęła ich miejsce, nie miała smaku śmierci.

Mimo to zacząłem powoli opadać, aż wreszcie stanąłem w miejscu, gdzie nigdy nie spodziewałem się znaleźć, to znaczy na pokrytym brudnym szlamem dnie rzeki. Czułem się niemal tak samo jak na pokładzie statku Tzadkiel, ponieważ nic prawie nie ważyłem, w związku z czym niewiele różniłem się od ducha, którego można łatwo odpędzić tchnieniem niosącym ze sobą słowa egzorcyzmów.

Ruszyłem przed siebie, częściowo płynąc, a częściowo naśladując ruchy piechura. Każdy mój krok znaczyła wznosząca się z dna chmura szlamu, ruchliwa jak żywa istota. Przystanąwszy na chwilę, spojrzałem w górę i ujrzałem bezkształtną Lunę, zmieniającą łagodnie kształt w zgodzie z rytmem niewidocznych fal.

Kiedy spojrzałem ponownie pod nogi, zobaczyłem pożółkłą czaszkę zagrzebaną częściowo w mule. Schyliłem się i podniosłem ją. Dolna szczęka znikła, ale poza tym czaszka nie nosiła żadnych śladów uszkodzeń. Na podstawie jej kształtu, rozmiarów oraz stanu uzębienia oceniłem, że należała do chłopca lub młodego mężczyzny. A więc ktoś inny, nie ja, utonął dawno temu w nurtach Gyoll; może także jakiś uczeń, który zakończył swe życie dużo za wcześnie, bym mógł wysłuchać jego smutnej historii, a może po prostu chłopiec mieszkający w którymś z nędznych osiedli ciągnących się wzdłuż obu brzegów na tym odcinku rzeki.

Albo była to jakaś uboga kobieta, uduszona i wrzucona do Gyoll; w ten sposób co noc ginęli w Nessus mężczyźni, kobiety i dzieci. Nagle przyszło mi do głowy, że gdy z woli Prastwórcy przystąpiłem do niszczenia tej planety, tylko o dzieciach i zwierzętach dało się powiedzieć, że w chwili śmierci byli całkowicie niewinni.

Mimo wszystko z jakichś tajemniczych przyczyn nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż czaszka należała do chłopca, który umarł zamiast mnie. Padł ofiarą Gyoll, aby zaspokoić jej wściekłość po tym, jak pozbawiono ją już niemal pewnego łupu, czyli mnie. Wsunąłem palce w oczodoły, wytrząsnąłem z czaszki muł i zabrałem ją ze sobą.

Długie kamienne schody sięgały niemal do samego dna rzeki — niemi świadkowie stopniowego podnoszenia się poziomu wody w Gyoll. Ruszyłem nimi w górę, choć przecież znacznie łatwiej byłoby mi po prostu odbić sę mocniej nogami i popłynąć, odgarniając do tylu szmaragdową toń.

Sklecone byle jak domy rozpadły się co do jednego. Ujrzałem kłębowisko małych rybek i skręciłem w ich kierunku, a kiedy rozpierzchły się we wszystkie strony, zobaczyłem blade, napuchnięte ciało, częściowo pożarte już przez wodne stworzenia. Od tej pory starannie omijałem wszelkie rybie wiece.

W tym mieście, którego potęga i rozmiary wzbudzały niegdyś podziw całego świata, musiało teraz być wiele takich trupów. A jak przedstawiała się sprawa ze mną? Może ja też byłem trupem, niesionym podwodnymi prądami? Moje ciało było zupełnie zimne, płuca miałem wypełnione wodą, a wszystko, co robiłem, robiłem jakby we śnie… Jednak poruszałem się z własnej woli, często na przekór prądom (albo tak mi się przynajmniej wydawało), moje oczy zaś rejestrowały coraz to nowe obrazy.

Wkrótce ujrzałem przed sobą zamkniętą na głucho zardzewiałą bramę nekropolii, symbol mego wygnania. Miejsce strzępów wilgotnej mgły, które kiedyś, w odległej przeszłości, ujrzałem nanizane na ostro zakończone pręly, zajęły wodorosty. Odbiłem się obiema nogami i popłynąłem w górę; dopiero po dwóch lub trzech ruchach rękami uświadomiłem sobie, że w prawej wciąż jeszcze trzymam pożółkłą czaszkę. Wypuściłem ją, by spokojnie opadła na dno, ona jednak podążyła za mną — jak przypuszczam, sprawił to niewyczuwalny dla mnie prąd wody albo jej zawirowania spowodowane moimi energicznymi poruszeniami.

Zanim wszedłem na pokład statku hieroduli, który miał zawieźć mnie na statek Tzadkiel, ujrzałem tańczące wokół mnie w powietrzu, śpiewające czaszki. Teraz nastąpiło spełnienie przepowiedni, którą w gruncie rzeczy była tamta wizja. Nagle wszystko zrozumiałem, a wraz ze zrozumieniem pojawiła się pewność, że musi być tak, jak jest, że ja. Nowe Słońce, muszę odbyć tę pielgrzymkę po martwej Urth w towarzystwie tych, którzy zginęli razem z nią. Urth zapłaciła za swoje odrodzenie utratą starożytnych kontynentów; ta podróż stanowiła zapłatę, którą ja musiałem uiścić.

Dopiero po dłuższej chwili czaszka spoczęła łagodnie na ziemi, w której od wieków grzebano najuboższych mieszkańców Nessus. Niewiele myśląc wziąłem ją ponownie do ręki. Jak dokładnie brzmiały słowa, które usłyszałem na początku wędrówki od dowódcy warty na moście? „Szlachetny Talarican, którego szaleństwo objawiło się w zainteresowaniu naj podlejszymi aspektami ludzkiej egzystencji, twierdził, że liczba ludzi, którzy utrzymują się przy życiu spożywając to, co inni wyrzucą do śmieci, przekracza dwadzieścia pięć tysięcy… Że gdyby z każdym naszym oddechem miał z tego mostu skakać jakiś nędzarz, to żylibyśmy wiecznie, bo miasto i tak rodzi i niszczy ludzi szybciej, niż oddychamy”.

Nędzarze nie skaczą już z mostu do wody, ponieważ woda sama do nich przyszła, kończąc ich udrękę. Kto wie zresztą, może niektórym udało się uratować?

Dotarłszy do grobowca, w którego wnętrzu bawiłem się jako chłopiec, zastałem jego drzwi zatrzaśnięte na głucho. Siła morza zagarniającego nowe tereny pomogła dokończyć to, co zaczęło się być może nawet sto lat temu, kiedy ktoś spróbował domknąć drzwi, lecz nie zdołał pokonać oporu zardzewiałych zawiasów. Położyłem czaszkę na progu, po czym pracując mocno ramionami i nogami ruszyłem w górę, ku powierzchni roziskrzonej złocistym blaskiem.