Poszeptały coś między sobą i znowu umilkły. Dotknąłem palcem ust i poruszyłem nimi kilka razy na znak, że jestem głodny, a wtedy szczupła kobieta, nieco wyższa od pozostałych, dała mi kawałek starego zgrzebnego płótna, bym obwiązał się nim w pasie. Kobiety są zawsze takie same, bez względu na czas i miejsce.
Te miały nieduże oczy, wąskie usta oraz trochę spłaszczone twarze, tak samo jak mężczyźni, których spotkałem nieco wcześniej. Dopiero po miesiącu, a może nawet jeszcze później, zrozumiałem, dlaczego wydają mi się całkowicie odmienni od autochtonów, których widywałem w Saltus, Thraksie oraz wielu innych miejscach: otóż w przeciwieństwie do tamtych zachowywali się z godnością i tylko w ostateczności uciekali się do przemocy.
W tym miejscu wąwóz był dość szeroki i promienie słońca docierały nawet na jego dno. Zorientowawszy się, że kobiety nie mają zamiaru dać mi niczego do jedzenia, wspiąłem się po schodach i usiadłem na ziemi w cieniu jednego z domów. Kusi mnie, by zrelacjonować w tym miejscu wiele myśli i pomysłów, jakie przyszły mi do głowy znacznie później, w trakcie pobytu w kamiennym mieście, ale prawda przedstawia się w ten sposób, że akurat wtedy o niczym nie myślałem. Byłem bardzo zmęczony i bardzo głodny, a w dodatku nieco obolały. Cieszyłem się, że znalazłem trochę cienia oraz że nie muszę nigdzie iść, i to wszystko.
Nieco później wysoka kobieta przyniosła podpłomyk i dzban z wodą, postawiła je na ziemi jakieś trzy łokcie ode mnie, po czym szybko odeszła. Zjadłem ciasto, wypiłem wodę, po czym położyłem się na ziemi tam, gdzie siedziałem, i spokojnie przespałem całą noc.
Rankiem odbyłem spacer po mieście. Wszystkie domy, zbudowane z rzecznych kamieni połączonych gliną, miały płaskie dachy składające się z wielu niezbyt grubych gałęzi pokrytych warstwą mułu i błota wymieszanego ze słomą, pustymi strąkami oraz plewami. Od jednej z kobiet dostałem takie samo ciasto jak poprzedniego dnia, tyle że większe i nieco przypalone. Mężczyźni zupełnie nie zwracali na mnie uwagi; później, kiedy poznałem zwyczaje tych ludzi, dowiedziałem się, iż czynili tak dlatego, że w swoim przekonaniu powinni być w stanie wytłumaczyć wszystko, co ich otacza, a ponieważ nie mieli najmniejszego pojęcia, kim jestem ani skąd przychodzę, postanowili udawać, że mnie nie dostrzegają.
O zmierzchu usiadłem w tym samym miejscu co minionego wieczoru, ale kiedy zjawiła się wysoka kobieta z ciastem i wodą, wziąłem ze sobą poczęstunek i poszedłem za nią aż do jej domu, który okazał się jednym z najstarszych i najmniejszych w miasteczku. Przestraszyła się, kiedy odsunąłem zasłonę wiszącą w otworze drzwiowym i wszedłem do środka, aleja usiadłem w kącie i spożyłem wieczerzę, starając się zachowywać w taki sposób, by nie dać jej powodów do obaw. Pozwoliła mi zostać, dzięki czemu tej nocy nie zmarzłem tak bardzo jak poprzedniej.
Z samego ranka przystąpiłem do naprawy domu, rozbierając fragmenty ścian grożące zawaleniem i ustawiając je na nowo. Kobieta obserwowała mnie przez chwilę, po czym poszła do miasta. Wróciła dopiero późnym popołudniem.
Nazajutrz podążyłem za nią, dzięki czemu przekonałem się, że pracuje w domu znacznie większym i lepiej utrzymanym od swojego, mieląc na żarnach kukurydze, piorąc i sprzątając. Znałem już wtedy nazwy kilku najprostszych przedmiotów, wiec starałem się pomóc jej, kiedy tylko wiedziałem, jak to zrobić.
Właścicielem domu był miejscowy szaman. Służył bogu, którego przerażający wizerunek ustawiono na wzgórzu tuż za wschodnią granicą miasta. Po kilku dniach zorientowałem się, iż szaman wypełnia swoje kapłańskie obowiązki o świcie, przed naszym pojawieniem się w jego domu, i od tej pory wstawałem nieco wcześniej, by zgromadzić w pobliżu ołtarza opał potrzebny do rytualnego spalenia odrobiny żywności i oliwy. W najkrótszą noc w roku, przy akompaniamencie niedużych bębnów i tupocie roztańczonych stóp, zarzynał tam dorodne pekari. Tak oto zacząłem życie wśród tych ludzi, starając się jak najbardziej do nich upodobnić.
Drewno miało dla nich ogromną wartość, na stepie bowiem rosło niewiele drzew, oni zaś zbyt ciężko musieli pracować nad utrzymaniem w dobrym stanie niewielkich poletek, żeby tolerować na nich cokolwiek poza roślinami nadającymi się do spożycia. W charakterze opału używali słomy, suchej trawy oraz pustych strąków i łupin wymieszanych z wysuszonym łajnem. Czasem palił tym nawet szaman, kiedy nucąc pod nosem wznosił ku niebu święte naczynie, by pochwycić w nie pierwsze promienie Starego Słońca.
Co prawda, wzmocniłem ściany domu wysokiej kobiety, ale niewiele mogłem uczynić, żeby poprawić stan dachu, ponieważ belki — a raczej cienkie kije — tworzące jego konstrukcję, były częściowo spróchniałe ze starości, wiele z nich zaś zdążyło już popękać. Przez jakiś czas zastanawiałem się nad wzniesieniem kolumny, która podtrzymywałaby dach od środka, ale zrezygnowałem z tego pomysłu, gdyż wówczas w domu zostałoby bardzo niewiele miejsca.
Ostatecznie zerwałem dach i zastąpiłem go kilkoma łukami wzniesionymi z rzecznych kamieni, przecinającymi się dokładnie nad środkiem budowli, takimi jakie widziałem w pasterskiej chacie, gdzie spędziłem kiedyś noc. Każdy łuk wzmocniłem kijami i gałęziami odzyskanymi ze starego dachu, ściany zaś podparłem od zewnątrz kamiennymi przyporami. Przez okres trwania prac budowlanych oboje musieliśmy spać pod gołym niebem, ale kobieta nie prostestowała; kiedy zaś wreszcie uporałem się z zadaniem i pokryłem nową, solidną konstrukcje warstwą trawy i gliny, jej skromny do tej pory dom stal się najbardziej okazały w całym miasteczku.
Początkowo, kiedy zdejmowałem stary dach, nikt nie zwracał na mnie uwagi, później jednak, gdy zacząłem wznosić kamienne łuki, mężczyźni wracający z pola często przystawali na chwilę, by się przyjrzeć, a niektórzy nawet mi pomagali. Ledwo zdążyłem zdemontować ostatni element rusztowania, gdy zjawił się szaman we własnej osobie, a wraz z nim hetman osady.
Przez pewien czas przyglądali się ze wszystkich stron nowemu dachowi, po czym zapalili pochodnie i weszli do środka, później zaś kazali mi usiąść i wypytywali o szczegóły, często pomagając sobie gestami, ponieważ wciąż jeszcze nie opanowałem dobrze ich języka.
Wyjaśniłem im, co mogłem, wszystko zaś, czego nie zdołałem wyjaśnić, zademonstrowałem za pomocą małych kamieni. Zaspokoiwszy ich ciekawość w tym względzie, musiałem następnie odpowiadać na pytania dotyczące mojej osoby; najbardziej interesowało ich, skąd przybywam i dlaczego postanowiłem wśród nich zamieszkać. Minęło tak wiele czasu od chwili, kiedy po raz ostatni rozmawiałem z kimś innym niż wysoka kobieta, że z radością skorzystałem z okazji i opowiedziałem im całą moją historię. Nie oczekiwałem, że mi uwierzą; ważne było to, że wreszcie mogłem się nią z kimś podzielić.
Kiedy w trakcie opowieści wyszedłem na zewnątrz, by wskazać im słońce, przekonałem się, że zapadł już wieczór. Wysoka kobieta siedziała przy wejściu, a czarne włosy rozwiewał jej wiatr nadlatujący znad bezkresnych pampasów. Szaman i hetman wyszli za mną, ściskając w rękach dogasające pochodnie, a wtedy dostrzegłem lęk malujący się na ich twarzach.
Zapytałem, co się stało, na co szaman uraczył mnie długą przemową, z której zrozumiałem najwyżej co dziesiąte słowo. Ledwo skończył, a w jego ślady poszedł hetman. Ich słowa wywabiły z okolicznych domów mężczyzn uzbrojonych albo w oszczepy używane do polowań, albo w siekiery i noże; jak już wspomniałem, ludzie ci są tak pokojowo usposobieni, że nawet nie widzą potrzeby posiadania broni przeznaczonej specjalnie do walki z bliźnimi.