Powtórzyłem pytanie, tym razem kierując je do kobiety, ona zaś odparła z wściekłością w głosie, że szaman i hetman oznajmili mieszkańcom, iż powiedziałem im, jakobym każdego ranka sprowadzał dzień i chodził po niebie. Ja i ona mamy teraz tu zostać, a o świcie, kiedy słońce pojawi się bez mojej pomocy, czeka nas śmierć. Zaraz potem rozszlochała się głośno. Być może po jej zapadniętych policzkach płynęły prawdziwe łzy, ale w blasku dogasających pochodni nie zdołałem tego dostrzec. Uświadomiłem sobie wtedy, że w kamiennym mieście nie zauważyłem jeszcze nikogo płaczącego, wszystko jedno, dorosłego czy dziecka. Ten suchy, rozpaczliwy szloch poruszył mnie bardziej niż wszystkie łzy, jakie widziałem w życiu.
Dość długo czekaliśmy w milczeniu na przyniesienie nowych pochodni oraz rozżarzonych węgli, które dały początek kilku małym ogniskom. Ich ciepło nie było jednak w stanie pokonać chłodu pełznącego w górę po moich nogach.
Przez pewien czas żywiłem złudną nadzieję, iż naszym strażnikom znudzi się oczekiwanie i zostawią nas samych, ale wystarczyło spojrzeć na ich twarze przypominające drewniane maski pociągnięte ceglastą farbą, aby zrozumieć, że mogliby tak przesiedzieć nawet rok, a cóż dopiero krótką letnią noc.
Ogromnie żałowałem, że nie władam biegle miejscowym językiem, bo wtedy, być może, udałoby mi się wzbudzić w nich lęk albo przynajmniej wyjaśnić, co dokładnie miałem na myśli. Właściwe słowa cisnęły mi się na jeżyk — niestety, na pewno by ich nie zrozumieli. A czy ja sam je w pełni rozumiałem? Raczej nie.
Zdesperowany i pchany do działania tym samym impulsem, który jest odpowiedzialny za to, że piszę po raz trzeci tę samą historię, umieściwszy jej pierwszą wersję w bibliotece mistrza Ultana, drugą zaś niedługo potem cisnąwszy w międzygwiezdną przestrzeń, zacząłem gwałtownie gestykulować, opowiadając ją ponownie, lecz tym razem bez słów. Tuliłem do piersi niemowie, którym byłem, rozpaczliwie wymachiwałem ramionami próbując wyrwać się z objęć Gyoll. Po pewnym czasie wstałem, dzięki czemu mogłem odegrać pantomimę, pokazując zebranym, jak wędruję nieskończenie długimi korytarzami Domu Absolutu oraz dosiadam pędzącego galopem rumaka, który później padł pode mną w trakcie Trzeciej Bitwy o Przełęcz Orithyia.
W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że słyszę muzykę; okazało się, iż słuch mnie nie myli, ponieważ zgromadzeni wokół nas mężczyźni zaczęli mruczeć cicho i wystukiwać dostojny rytm swymi oszczepami oraz trzonkami siekier, a jeden z nich poszedł do swego domu i przyniósł niewielką piszczałkę. Jej przenikliwe tony otoczyły mnie zewsząd niczym rój pszczół.
Jakiś czas potem zauważyłem wśród zebranych dziwne poruszenie; trącali się niespokojnie łokciami i wskazywali na niebo. Pomyślałem, że zapewne dostrzegli pierwsze oznaki zbliżającego się świtu i skierowałem wzrok w tym samym kierunku co oni, lecz ujrzałem tylko krzyż i jednorożca, najbardziej zimowe spośród konstelacji. Chwilę później szaman, hetman oraz wszyscy mieszkańcy miasteczka padli przede mną na twarz; najszczęśliwszy z możliwych do wyobrażenia zbiegów okoliczności sprawił, że Urth nagle spojrzała w twarz słońcu, a na ziemię padł mój długi, wyraźny cień.
Rozdział L
Ciemność w Domu Dnia
Wysoka kobieta i ja przeprowadziliśmy się do domu szamana. gdzie zamieszkaliśmy w najlepszym pokoju. Nie pozwolono mi już pracować, znoszono natomiast chorych i rannych, w nadziei, że ich uzdrowię. Niektórych istotnie wyleczyłem — albo tak jak Declana, albo korzystając ze sposobów, jakich uczono nas w konfraterni, byśmy w razie potrzeby mogli przedłużać życie klientom — wielu jednak umarło w moich ramionach. Przypuszczalnie mógłbym ich ożywić, ale nigdy nie próbowałem tego uczynić, mając wciąż przed oczami nieszczęsnego Zamę.
Dwa razy zaatakowali nas nomadzi. Hetman zginął już na początku pierwszej bitwy, więc stanąłem na czele jego ludzi i odegnaliśmy napastników. Wkrótce wybrano nowego hetmana, lecz wiele wskazywało na to, iż uważa się on — i jest uważany przez tych, którzy go wybrali — jedynie za kogoś w rodzaju mego pomocnika. Podczas drugiej bitwy ja poprowadziłem główne siły, on natomiast wraz z niewielkim oddziałem doborowych łuczników zaszedł nieprzyjaciół od tyłu. Urządziliśmy im taką rzeź, że od tej pory zostawili nas w spokoju.
Jakiś czas potem w miasteczku zaczęto wznosić budowlę znacznie większą i bardziej okazałą od pozostałych. Choć miała grube ściany i solidne łuki, obawiałem się, że może zawalić się pod ciężarem dachu z gliny i słomy, w związku z czym nauczyłem kobiety wypalać gliniane dachówki, znacznie lżejsze i nieporównanie bardziej praktyczne. Kiedy budynek został ukończony, a dachówki ułożone, rozpoznałem dach. na którym umarła Jolenta i zrozumiałem, że zostanę pod nim pochowany.
Choć zapewne wyda ci się to co najmniej dziwne, mój czytelniku, aż do tej pory rzadko myślałem o ostatnim spotkaniu z wodnicą oraz o kierunkach, które mi wskazała, znacznie chętniej wracając pamięcią na Urth Starego Słońca, taką, jaką była za czasów mego dzieciństwa lub wtedy, gdy panowałem jako Autarcha. Teraz jednak sięgnąłem do świeższych wspomnień, bo choć wywoływały we mnie lęk, to jednak stwierdziłem, że znacznie bardziej boję się śmierci.
Kiedy siedziałem na skalnym cyplu wyrastającym ze zbocza Góry Typhona i obserwowałem zbliżających się żołnierzy, ujrzałem łąkę rozciągającą się za granicą Briaha — tak wyraźnie, jak obecnie widziałem co dnia pola obsiane kukurydzą. Kiedy jednak stałem się Nowym Słońcem i dysponowałem siłą młodej, potężnej gwiazdy, nie wiedzieć czemu odniosłem wrażenie, iż nigdy nie zdołam tam dotrzeć. Teraz nie byłem już Nowym Słońcem, stare zaś miało przed sobą jeszcze długi okres panowania. Raz czy dwa, tuż przed zaśnięciem, wydawało mi się, że w naszym pokoju otwiera się wejście do korytarzy czasu; natychmiast zrywałem się do biegu i budziłem się, by stwierdzić, że zewsząd otaczają mnie kamienne ściany.
Pewnego dnia zszedłem na dno wąwozu i ruszyłem z powrotem drogą, którą jakiś czas temu przebyłem. Dotarłem do resztek żałosnego murku, który usiłowałem wznieść, przerażony parskaniem drapieżnego kota, i nawet pokonałem jeszcze mile albo dwie, ale w końcu wróciłem do miasta, zaledwie dzień po tym, jak je opuściłem.
Kiedy wreszcie zupełnie straciłem rachubę czasu, kiedy miesiące wydawały mi się długie jak lata, lata zaś umykały jak dni, uświadomiłem sobie, że jeśli nie zdołam odnaleźć wejścia do korytarzy czasu (a wszystko wskazywało na to, że nie zdołam), to przynajmniej powinienem spróbować odszukać Juturnę, a żeby to uczynić, muszę wrócić nad brzeg morza.
O świcie następnego dnia zawinąłem w kawałek płótna kilka podpłomyków oraz nieco suszonego mięsa i opuściłem kamienne miasto kierując się prosto na zachód. Z trudem poruszałem zesztywniałyrni nogami, a kiedy po siedmiu albo ośmiu wachtach nieprzerwanego marszu potknąłem się i skręciłem nogę w kolanie, poczułem, że stałem się na powrót tym samym Severianem, który kiedyś wszedł na pokład statku Tzadkiel. Podobnie jak on nie zawróciłem z drogi, lecz parłem naprzód, nie zważając na przeciwności. Dawno już przywykłem do palących promieni Starego Słońca, a akurat o tej porze roku nie były one zbyt dokuczliwe.
Wieczorem dogonił mnie młody hetman w towarzystwie kilku ludzi.
Chwycili mnie za ramiona i usiłowali zmusić do powrotu, ale ja powiedziałem im, że zmierzam nad Ocean i mam nadzieję pozostać tam na zawsze.
Usiadłem raptownie i rozejrzałem się dokoła, ale nic nie zobaczyłem. Przez chwilę byłem niemal pewien, że straciłem wzrok, ale potem zjawił się Osipago otoczony błękitną poświatą.