Długimi ślizgami podążyła ścieżką, aż za ostatnim zakrętem zobaczyła dom zbudowany pośrodku jaskini, otoczony kolejnymi drzewami i starannie wytyczonymi rabatami róż, irysów i piwonii. Żadnych stokrotek, zauważyła Pancho, Żadnych nagietków. Zbyt prostackie w tym otoczeniu.
Dom był olbrzymi, niski, lecz szeroki, z pochyłym dachem i ścianami z wygładzonego i zabezpieczonego księżycowego kamienia. Wielkie przesuwane okna. Na szerokim dziedzińcu znalazła drzwi frontowe, obok cicho szemrała fontanna. Fontanna! Pancho podeszła wolno do drzwi, wyciągnęła dłoń, by dotknąć rzeźbionej powierzchni. To plastik, uznała, udający drewno. Przez chwilę stała przy drzwiach, po czym odwróciła się, by spojrzeć jeszcze raz na dziedziniec, ogrody, drzewa, fontannę. Kto wydałby tyle pieniędzy na taki prywatny pałac? Kto miałby tyle pieniędzy do wydania?
— Witam, pani Lane.
Drgnęła na dźwięk głosu. Otworzył drzwi, gdy się odwróciła i patrzyła na ogród. Zobaczyła mężczyznę mniej więcej w jej wieku, o kilka centymetrów niższego od niej, trochę pulchnego. Miał na sobie jasnożółtą, otwartą przy szyi tunikę, która opadała mu na biodra. Nosił doskonale skrojone spodnie barwy cynamonu. Jego nogi skrywały eleganckie skórzane buty. Skórę miał białą jak ciasto, ciemne włosy zaczesał do tyłu.
— Jestem umówiona z panem Humphriesem — rzekła. — Zostałam zaproszona.
Zaśmiał się lekko.
— To ja. Dałem mojemu personelowi wolny wieczór.
— Ach, tak.
Martin Humphries zaprosił ją gestem do domu. Czując Elly wygodnie owiniętą wokół kostki, Pancho poszła za nim.
Dom był równie luksusowy, co otaczający go ogród, może jeszcze bardziej. Wielkie, przestronne pokoje były wypełnione najpiękniejszymi meblami, jakie Pancho widziała w życiu. Salon był wielki jak boisko do hokeja, sofy obite wspaniałym materiałem, holookna przedstawiały piękne widoki z Ziemi: Wielki Kanion, górę Fudżi, pejzaż Manhattanu sprzed powodzi.
W jadalni mogło zasiąść dwadzieścia osób, ale nakryto tylko dla dwóch: Humphriesa na głównym miejscu i Pancho po jego prawej stronie. Humphries przeszedł jednak przez jadalnię i zaprowadził ją do pełnej książek biblioteki, gdzie pojedyncze ho-lookno przedstawiało upstrzoną gwiazdami otchłań kosmosu.
Wzdłuż jednej ze ścian biblioteki znajdował się bar.
— Czego się pani napije? — spytał Humphries, uprzejmie podsuwając jej jeden z barowych stołków wyściełanych pluszem.
— Wszystko jedno — wzruszyła ramionami Pancho. Dobrym sposobem na ocenianie intencji faceta jest pozwolić mu wybrać drinki.
Patrzył na nią przez chwilę, krótko, intensywnie. Jakby mnie prześwietlał, pomyślała. Miał szare oczy, zauważyła, zimnoszare, jak kamień księżycowy.
— Mam doskonałego szampana — zaproponował.
Pancho uśmiechnęła się.
— Chętnie.
Nacisnął przycisk na powierzchni barku i rozległ się stłumiony szum elektrycznego silnika, a następnie na barze pojawiła się srebrna taca z otwartą butelką szampana w schłodzonym kubełku i dwa smukłe kieliszki. Pancho zauważyła, że schłodzona butelka szybko pokryła się kropelkami wilgoci. Kieliszki wyglądały na prawdziwy kryształ, pewnie wykonane w fabryce w Selene.
Bąbelki łaskotały ją w nos, ale wino było naprawdę dobre: cierpkie i chłodne, z delikatnym posmakiem, który bardzo przypadł Pancho do gustu. Sączyła je, siedząc na miękko wyściełanym barowym stołku obok Martina Humphriesa.
— Musi pan być bardzo bogaty, skoro ma pan takie miejsce tylko dla siebie — stwierdziła.
Jego usta wygięły się w wąskim uśmiechu.
— Tak naprawdę nie należy do mnie. — Nie?
— Z prawnego punktu widzenia to centrum badawcze. Jego właścicielem jest Trust Humphriesa i zarządza nim wspólnie konsorcjum ziemskich uniwersytetów i zarząd w Selene.
Pancho pociągnęła kolejny łyk szampana i próbowała sobie to wszystko uporządkować. Humphries mówił dalej:
— Mieszkam tu, kiedy jestem w Selene. Pracownicy naukowi korzystają z drugiej części domu.
— Ale tu nie mieszkają. Zaśmiał się.
— Istotnie, mieszkająparę poziomów wyżej, w… hm, bardziej zwyczajnych mieszkaniach.
— A pan korzysta z tego miejsca, nie płacąc czynszu. Machnąwszy wolną ręką, Humphries odparł:
— Jedna z zalet bycia bogatym.
— Bogaci bogacą się jeszcze bardziej.
— Albo tracą to, co mają. Kiwając głową, Pancho spytała:
— Więc co się tutaj bada?
— Ekologię lunarną — odparł Humphries. — Próbuje się opracować sposoby budowania ziemskich systemów ekologicznych na Księżycu, pod ziemią.
— Jak Grand Plaża na górze.
— Tak. Ale w cyklu całkowicie zamkniętym, żeby nie trzeba było dostarczać słodkiej wody.
— I po to te wszystkie drzewa i kwiaty?
— Właśnie. Zbudowano tu przepiękny ogród i świetnie, ale jest niebywale kosztowny. Wymaga ogromnego wkładu pracy, bo nie ma ptaków ani owadów, które zapylałyby rośliny. Ci idioci zarządzający wydziałem bezpieczeństwa ekologicznego Selene nie pozwalają mi ich sprowadzić. Jakby mogły się stąd wydostać! Są tak ograniczeni, że wydaje się, jakby patrzyli obydwoma oczami przez dziurkę od klucza.
Pancho uśmiechnęła się do niego, pamiętając o tym, jak trudno było jej uzyskać zezwolenie na wwóz Elly i jej pożywienia na Księżyc. Chyba jestem sprytniejsza od niego, pomyślała. Albo władze Selene nie przepadają za megazylionerami próbującymi wydawać im rozkazy.
— Elektryczność do tych wszystkich lamp o pełnym spektrum też kosztuje majątek — mówił dalej Humphries.
— Elektryczność jest przecież tania?
Humphries pociągnął długi łyk szampana, po czym odpowiedział:
— Jest tania, kiedy już zbuduje się farmy słoneczne na powierzchni… i nadprzewodnikowe akumulatory do przechowywania energii słonecznej w nocy. Duże koszty inwestycji.
— Tak, ale kiedy sprzęt już działa, koszty operacyjne są niskie.
— Z wyjątkiem konserwacji.
— Ma pan na myśli oczyszczanie farm słonecznych na powierzchni. Tak, to pewnie nie jest tanie.
— Wszelkie prace na powierzchni są paskudnie drogie — mruknął, unosząc do ust kieliszek z szampanem.
— To ile pan ma tych pieniędzy?
Humphries nie rozlał szampana, ale przełknięcie przyszło mu z trudem.
— To znaczy — dodała Pancho — jest pan właścicielem tego wszystkiego czy tylko pan tu mieszka?
Zanim odpowiedział, namyślał się przez chwilę.
— Mój dziadek zrobił majątek na boomie dotcomów na przełomie stuleci. Dziadzio był na tyle cwany, że wszedł na rynek, kiedy się on jeszcze rozwijał i uciekł z niego, zanim bańka pękła.
— Co to jest dotcom? — spytała Pancho. Ignorując jej pytanie, Humphries mówił dalej:
— Dziadek skończył biologię i prawo. Kupił pół tuzina firm biotechnologicznych i zbudował jedną z największych fortun na Ziemi.
— A pan co studiował?
— Mam MBA uniwersytetu Wharton i tytuł doktora praw z Yale.
— Więc jest pan prawnikiem.
— Nigdy nie praktykowałem jako prawnik.
Pancho poczuła niepokój. To nie jest bezpośrednia odpowiedź, uświadomiła sobie. Czego wszak można spodziewać się od prawnika? Przypominała sobie stary dowcip: po czym poznać, że prawnik kłamie? Po tym, że porusza ustami.
— Co pan takiego praktykuje? — spytała, starając się nadać głosowi nonszalanckie brzmienie.
Znów się uśmiechnął, tym razem z odrobiną ciepła.
— Och, głównie robienie pieniędzy. W tym chyba jestem najlepszy.