Rozglądając się po luksusowej bibliotece, Pancho odparła:
— W wydawaniu też jest pan nienajgorszy. Humphries roześmiał się głośno.
— Tak, chyba tak. Dużo wydaję na kobiety.
Jakby na zawołanie, w drzwiach jadalni pojawiło się hojnie obdarzone przez naturę rude stworzenie z pustą szklanką po aperitifie w wypielęgnowanej dłoni.
— Humpy, kiedy kolacja? — padło z wydatnych ust. — Umieram z głodu.
Twarz zbielała mu z gniewu.
— Powiedziałem ci — wycedził przez zaciśnięte zęby — że mam spotkanie w interesach i przyjdę do ciebie, jak skończę.
— Ale ja umieram z głodu — powtórzyła ruda. Spoglądając na Pancho, Humphries rzekł cicho:
— Będę za parę minut.
Ruda obejrzała Pancho od stóp do głów, uśmiechnęła się i znikła.
Próbując utrzymać złość na wodzy, Humphries rzekł:
— Bardzo przepraszam za tę przerwę.
Pancho wzruszyła ramionami. Więc nie jestem zaproszona na kolację, pomyślała. Powinnam się domyślić.
— Czy to pańska żona? — spytała chłodno. — Nie.
— Ale był pan żonaty?
— Dwukrotnie.
— A teraz?
— Z prawnego punktu widzenia tak. Nasi prawnicy pracują nad ugodą rozwodową.
Pancho spojrzała prosto w jego zimne szare oczy. Był tam nadal gniew, ale już nad nim panował. Wydawał się całkowicie spokojny.
— Dobrze — powiedziała. — Kończymy spotkanie, żeby państwo mogli zjeść kolację.
Humphries uniósł kieliszek, osuszył go, po czym odstawił ostrożnie na blat baru. Spoglądając na Pancho, rzekł:
— Dobrze. Chcę panią zatrudnić.
— Ja już mam pracę — odparła.
— Jako pilot w Astro Manufacturing. Wiem. Pracuje tam pani od sześciu lat.
— No i?
— Nie będzie pani musiała rzucać pracy w Astro. W rzeczywistości chciałbym, żeby pani tam dalej pracowała. Zadanie, o którym myślę, wymaga pracy na stanowisku w Astro.
Pancho zrozumiała natychmiast.
— Mam być szpiegiem.
— Trochę brutalnie to pani ujęła — rzekł Humphries, na przemian patrząc na nią i odwracając wzrok. — Cóż, zgadza się, potrzebuję kogoś do pewnych zadań związanych ze szpiegostwem przemysłowym i pani jest do tego idealna.
Pancho nie zastanawiała się dwa razy.
— O jakich pieniądzach mówimy?
Cuenca
Dan Randolph poczuł lekki zawrót głowy, gdy stanął w oknie hotelu i spojrzał na postrzępiony wąwóz rzeki Jucar.
To głupie, pomyślał. Byłem w znacznie wyższych budynkach. Byłem na szczycie wieży startowej. Byłem w Wielkim Kanionie, byłem w otwartym kosmosie, na litość boską, miliony mil nad powierzchnią Ziemi, nieprzyczepiony nawet do liny.
Mimo to, stojąc przy oknie czuł się roztrzęsiony i oszołomiony. Tu nie chodzi o wysokość, powiedział sobie. Na chwilę wystraszył się, że to powrót choroby popromiennej. Potem jednak uświadomił sobie, że prawdziwa przyczyna jest taka, że hotel zwieszał się nad wąwozem, sześć pięter od krawędzi.
Stare miasto Cuenca zostało zbudowane w średniowieczu na brzegu głębokiej, przyprawiającej o zawroty głowy rozpadliny. Od ulicy hotel wyglądał na budynek jednopiętrowy, jak wszystkie domy tej wąskiej uliczki. Po wejściu do środka schodziło się coraz niżej, po wąskich schodach, patrząc przez wąskie okna wychodzące na kanion wyżłobiony przez płynącą w dole rzekę.
Odwróciwszy się od okna, Dan podszedł do łóżka i rozpiął swą torbę podróżną. Był tu, w samym sercu Hiszpanii, próbując znaleźć rozwiązanie trapiącego świat problemu, klucza uwalniającego bogactwa Układu Słonecznego. Jak rycerz na wyprawie, powiedział sobie, potrząsając sarkastycznie głową. Poszukiwanie świętego Graala.
Jak stary, zmęczony człowiek, próbujący zmusić się do czegokolwiek, bo nie ma już w życiu nic do roboty, powiedział gorzki głos w jego głowie.
Lot z Madrytu sprawił, że zaczął myśleć o starych rycerskich opowieściach i odważnych wyprawach. Lot kliprem rakietowym z La Guaira przez Atlantyk trwał zaledwie dwadzieścia trzy minuty, ale nie dało się niczego obejrzeć, w solidnym korpusie klipra nie było iluminatorów, a wiadomości przelatujące przez ekran obok jego fotela równie dobrze mogły być wykładem z astronomii. Natomiast lot z Madrytu do Cuenca odbył się starym wiropłatem, krztuszącym się, podskakującym nad krajobrazem, który był stary już wtedy, gdy przemierzały go armie Hannibala.
Don Kichote jeździł wśród tych brązowych wzgórz, powiedział sobie Dan. A wkrótce okaże się, czy wygram walkę z olbrzymem o wiele większym niż jakikolwiek wiatrak, z którym musiał sobie radzić rycerz z La Manchy.
Zadzwonił telefon. Dan pstryknął palcami, po czym uświadomił sobie, że hotelowy telefon nie był zaprogramowany na rozpoznawanie dźwięku. Pochylił się nad łóżkiem i wcisnął klawisz odbioru.
— Pan Randolph?
Twarz, którą Dan ujrzał na małym ekraniku telefonu, przypominała Mefistofelesa: gęste, czarne włosy, które prawie stykały się z grubymi, czarnymi brwiami; wąska twarz w kształcie litery V, wystające kości policzkowe i sterczący podbródek; czarne jak węgiel oczy, które błyszczały odważnie, jakby ten mężczyzna wiedział o czymś, czego nie wie nikt inny. Mała, czarna kozia bródka.
— Tak — odparł Dan. — A pan…?
— Lyall Duncan. Przyjechałem zabrać pana na stanowisko testowe — powiedział rozmówca z wyraźnym szkockim akcentem.
Dan wypuścił powietrze z płuc. Nie tracą czasu. Jeszcze nie zdążyłem się rozpakować.
— Czy jest pan gotów? — spytał Duncan.
Dan rzucił na łóżko kosmetyczkę z przyborami do golenia.
— Tak, jestem gotów — odparł.
Duncan był niski, chudy jak szczapa i nieprawdopodobnie gadatliwy, kiedy przyszło do rozmowy o pracy. Gadał niezmordowanie, gdy jechali zakurzonym Volkswagenem przez wysuszoną słońcem wieś, mijając nieregularne szachownice pól i pokryte tarasami zbocza, wspinając się ku odległym, nagim szczytom gór Sierra. Ziemia wyglądała na wyeksploatowaną, marną, a przecież uprawiano ją od tysięcy lat. Przynajmniej te tereny są na tyle daleko od morza, pomyślał Dan, że nie grozi im zalanie. Wyglądają jednak, jakby zamieniały się w brązową, zakurzoną pustynię.
— …wiele razy próbowaliśmy znaleźć kogoś, żeby rzucił okiem na naszą pracę, kogokolwiek — opowiadał Duncan. — Uniwersytety były zbyt zajęte projektami dotyczącymi dużych reaktorów, wszystkie wysysały jeden grant rządowy za drugim. Prywatne firmy nawet nie chciały z nami rozmawiać, bo nie stał za nami żaden modny uniwersytet.
Dan skinął głową i dalej walczył z sennością. Szkocki akcent towarzysza działał na niego hipnotyzująco podczas jazdy wijącą się drogą przez wzgórza. Na drodze prawie nie było innych samochodów, a szum opon po asfalcie kołysał Dana do snu. Silniki elektryczne nie robiły wiele hałasu, rozmyślał, próbując walczyć ze skutkami zmiany strefy czasowej. Przypomniał sobie, jak producenci samochodów, jak GM czy Toyota próbowali instalować w samochodach systemy dźwiękowe imitujące pracę potężnego silnika spalinowego, żeby przyciągnąć nabu-zowanych testosteronem młodzieńców. Zakazała tego GRE; ciche, wydajne, czyste samochody elektryczne miały być przedstawiane jako godne pożądania, a nie kiepska alternatywa samochodów spalinowych.
— …i nikt z nich nie chciał zobaczyć, że mały, lekki, przenośny reaktor fuzji wodorowej może działać równie dobrze, jak te giganty, które oni budują — brzęczał dalej Duncan. — Nikt nie zwracał na nas uwagi, dopóki nie pozyskaliśmy pana Martina Humphriesa.