Dan podskoczył, gdy usłyszał to nazwisko.
— Dotarliście aż do niego? Znajduje się dość wysoko w korporacyjnym łańcuchu pokarmowym.
Duncan uśmiechnął się chytrze.
— Przez kobietę, a jak inaczej? Przyjechał do Glasgow wygłosić mowę. Rocznica ufundowania przez jego dziadka nowego budynku dla wydziału biologii czy coś takiego. Zainteresowała go pewna młoda dama w osobie naszej studentki. Studiowała biologię i niezła była z niej laska.
— Więc załatwiła dla was robotę Dalili? — spytał Dan ze śmiechem.
— Jeden z chłopaków pracujących przy projekcie poznał ją — w sensie biblijnym. Spytał, czy poświęci się dla nauki.
— I ona się zgodziła?
— Z ochotą. Nie co dzień panienka z Birmingham idzie do łóżka z miliarderem.
— Och, więc była Angielką?
— Taa. Nie mogliśmy o coś takiego prosić szkockiego dziewczęcia.
Obaj mężczyźni jeszcze się śmiali, gdy samochód wtoczył się na parking stanowiska testowego.
Imponujące to stanowisko nie jest, pomyślał Dan, wysiadając z samochodu. Płaski, otwarty, pokryty pyłem teren, na którym stało parę niewielkich baraczków i konstrukcja, wyglądająca, jakby miała się za chwilę zawalić. Wszędzie otaczały go wystrzępione wzgórza, a w pewnej odległości lśniły zjawiskowo w upalnej mgiełce góry Sierra. Dan czuł ciepły i przyjemny dotyk słońca na ramionach. Niebo było cudownie błękitne i bez jednej chmurki. Dan nabrał do płuc czystego górskiego powietrza; było chłodne i ostre, z zapachem sosen, który przebijał się nawet przez jego zatyczki nosowe. Dan zapragnął przez moment je wyjąć; ależ to byłaby ulga funkcjonować bez nich. Ale nie zrobił tego.
W baraku robiącym za „biuro” było ich sześcioro, dwie kobiety, wszyscy, oprócz jednego mężczyzny młodzi, w ponaciąganych swetrach i luźnych spodniach albo dżinsach, które od lat nie widziały żelazka. Dan czuł się za dobrze ubrany w swoich ciemnych spodniach i sportowej, zamszowej marynarce. Jedna z kobiet była wysoka, z długimi, prostymi włosami blond, które opadały jej na ramiona; wyglądała jak z plaży w Kalifornii. Albo ze Szwecji. Druga była Japonką albo Koreanką; niska, mocno zbudowana, ale kiedy się uśmiechała, jaśniała jej cała twarz.
Wszyscy wyglądali na podekscytowanych, aż palili się, żeby udzielić Danowi wszelkich informacji na temat swojej pracy, Dan jednak wychwycił nutę strachu. A jeśli dziś też się nie uda? Jeśli coś pójdzie nie tak jak trzeba? Jeśli Randolph nie zrozumie wartości i znaczenia tej pracy? Dan czuł tę atmosferę w laboratoriach badawczych na całym świecie, nawet na Księżycu.
Jeden starszy mężczyzna miał wygląd profesora. Nosił workowate, tweedowe spodnie i taką samą kamizelkę, rozpiętą. Jego długą twarz otaczała przycięta, szpakowata broda. Duncan przedstawił go jako doktora Vertientesa.
— Miło mi pana poznać — rzekł Dan, automatycznie przechodząc na hiszpański, gdy ujął dłoń mężczyzny.
Brwi Vertientesa uniosły się w zdumieniu.
— Bardzo dobrze pan mówi po hiszpańsku.
— Mam biuro w Wenezueli. — Dan o mało nie dodał, że kiedyś miał żonę Wenezuelkę, ale było to zbyt krótkie i bolesne doświadczenie, żeby wspominać o tym w zwykłej rozmowie.
— Nasza grupa jest raczej międzynarodowa — rzekł Yertientes, przechodząc na brytyjski angielski z lekkim kastylijskim akcentem. — Między sobą mówimy po angielsku.
— Wyjątkiem są przekleństwa — dodała Japonka. Wszyscy się zaśmiali.
Ku zaskoczeniu Dana, liderem grupy był Duncan. Wysoki, dystyngowany Vertientes okazał się fizykiem plazmowym. Duncan był inżynierem specjalizującym się w napędach i to on był siłą sprawczą w grupie.
— Wie pan, jak działa fuzja nuklearna — rzekł Szkot, wyprowadzając całą grupę z szopy biurowej i prowadząc ją do nieco większego baraku, który służył za laboratorium.
— Cztery atomy wodoru łączą się, tworząc atom helu i uwalniając energię — odparł Dan, kiwając głową.
— Jądra — poprawił Dan. — Nie atomy, jądra. Plazma jest całkowicie zjonizowana.
— Tak. Oczywiście.
— Siedem dziesiątych jednego procenta masy tych czterech początkowych atomów wodoru zamienia się energię. Słońce i wszystkie gwiazdy ciągną na tych siedmiu dziesiątych procenta od miliardów lat.
— Dopóki mają wodór i tworzą hel — rzekł Dan. Aby pokazać, że nie jest zupełnym ignorantem, dodał: — A potem zaczynają przetwarzać hel na inne pierwiastki.
Duncan rzucił mu długie spojrzenie spod grubych, czarnych brwi i odparł:
— Tak, ale jesteśmy zainteresowani wyłącznie fuzją wodoru na hel.
— Taaa — mruknął Dan.
Barak laboratoryjny nie był duży, ale znajdujący się w nim sprzęt wyglądał na nowoczesny. Dla wyćwiczonego oka Dana wyglądał bardziej na stację monitoringu niż laboratorium badawcze. Za nim stał większy budynek, którego nie było widać z parkingu. Grupa przemknęła przez laboratorium, rzucając mu tylko obowiązkowe spojrzenie, po czym udała się do drugiego budynku.
— Tutaj właśnie odwalamy brudną robotę — rzekł Duncan z diabelskim uśmieszkiem.
Dan pokiwał głową, rozejrzawszy się dookoła. To był hangar konstrukcyjny. Obrabiarki i suwnica na potężnych stalowych szynach. Ostry zapach oleju maszynowego w powietrzu, kawałki drutu i metalowe strużyny na podłodze. Tak, tutaj się pracowało.
— A tam jest efekt — Duncan machnął ręką w stronę pokrytego pyłem okna.
Nie wyglądało to szczególnie imponująco. Nawet kiedy wyszli na zewnątrz i wspięli się na rusztowanie, Dan widział tylko dwumetrową kulę z metalu, obwieszoną wychodzącą z niej plątaniną kabli i węży. Metal wyglądał jednak na czysty i błyszczący.
Dan postukał w niego kostkami palców.
— Stal nierdzewna? Kiwając głową, Dan odparł:
— Zewnętrzna powłoka komory ciśnieniowej. Kula wewnętrzna to stop berylowy.
— Berylowy?
— Stop jest zastrzeżony. Złożyliśmy wniosek o patent międzynarodowy, ale wie pan, ile to trwa.
Dan zgodził się z ponurą miną, po czym zapytał:
— To już wszystko?
— Najlepsze rzeczy sprzedaje się w małych opakowaniach — uśmiechnął się demonicznie Duncan.
Wrócili do laboratorium i sześcioro kobiet i mężczyzn bez słowa zajęło stanowiska przy konsoletach stojących pod ścianami baraku. Była tam mieszanina krzeseł i taboretów, żadnego podobnego do siebie, ale nikt nie siadał. Dan widział, że są zdenerwowani, spięci. Wszyscy z wyjątkiem Duncana, który wyglądał na dość pewnego siebie. Rzucił Danowi zabawne spojrzenie, jak szuler, który zaraz wyciągnie karty ze spodu talii.
— Jest pan gotowy zobaczyć bestię w akcji? — spytał Duncan.
Dan, zmęczony podróżą, przyciągnął sobie małe krzesło biurowe i usiadł na środku pomieszczenia. Zakładając ramiona na piersi, skinął głową i rzekł:
— Odpalaj, gdy będziesz gotów, Gridley.
Reszta wyglądała na zdziwioną, zastanawiając się, kim może być Gridley i co to oznacza. Duncan jednak przekrzywił głowę i uśmiechnął się, jakby wszystko zrozumiał.
Zwrócił się do Vertientesa i rzekł cicho:
— No to odpalaj.
Dan usłyszał, że zaczęła pracować pompa, a odczyty na konsoli Vertientesa zaczęły pełznąć w górę. Reszta konsoli ożyła, na ekranach pojawiły się kolorowe wykresy i cyfrowe odczyty.
— Ciśnienie zbliża się do optimum — zaśpiewała blondynka. — Gęstość w obrębie krzywej.
— Ogniwa paliwowe przyłączone.
— Bateria kondensatorów gotowa.
Duncan stał za Danem, omiatając oczami wszystkie konsole.