— Zbliżamy się do punktu zapłonu. Pochylając się lekko w stronę Dana, Duncan rzekł:
— Jest tak ustawiony, że zapłon następuje automatycznie, ale awaryjne sterowanie ręczne też mamy.
Dan wstał i patrzył przez okno na znajdującą się na rusztowaniu kulę ze stali nierdzewnej. W powietrzu laboratorium czuło się napięcie; prawie czuł, jak stają mu włosy na głowie.
— Zapłon! — zawołał Vertientes.
Dan niczego nie zobaczył. Metalowa kula na zewnątrz nie drgnęła. Nie było huku, chmury dymu ani wibracji. Spojrzał na Duncana, potem na pozostałą szóstkę, wszyscy stali sztywno przy konsolach. Liczby przelatywały przez ekrany, krzywe pełzały po wykresach, ale o ile Dan był w stanie to stwierdzić — nic innego się nie działo.
— Wyłączamy — oznajmił Vertientes.
Wszyscy odprężyli się, rozluźnili, wypuścili powietrze.
— Trzydzieści sekund, co do sekundy — powiedział ktoś.
— Wydajność energetyczna? — spytał Duncan.
— Maksymalna przewidziana. Osiągnęliśmy pięćdziesiąt megawatów po czterech sekundach i to się utrzymało do wyłączenia.
Vertientes promieniał. Odwrócił się do Duncana i chwycił go za oba ramiona.
— Perfectol Zawsze była grzeczną dziewczynką.
— Chce pan powiedzieć, że to wszystko? — spytał podejrzliwym tonem Dan.
Duncan także się uśmiechał. Wszyscy się uśmiechali.
— Ale nic się nie wydarzyło — upierał się Dan.
— Nic? — spytał Duncan, łapiąc Dana za łokieć i odwracając go w stronę rzędu konsol. — Proszę spojrzeć na wykresy mocy wyjściowej.
Marszcząc brwi, Dan przypomniał sobie naukowca, który kiedyś powiedział mu, że fizyka sprowadza się zasadniczo do odczytywania pieprzonych mierników.
— Ale to nigdzie nie poleciało — rzekł niepewnie Duncan. Wszyscy się roześmiali.
— To nie rakieta — rzekł Duncan. — Jeszcze nie. Testujemy tylko reaktor fuzji wodorowej.
— Tylko! — rzekła Japonka.
— Trzydzieści sekund to żaden test — protestował Dan.
— Nie, trzydzieści sekund to masa czasu — zaoponował Duncan.
— Plazma stabilizuje się po pięciu sekundach albo jeszcze szybciej — rzekł Vertientes.
— Tylko żeby to mogło znaleźć zastosowanie w silnikach rakietowych — upierał się Dan — reaktor musiałby pracować godzinami… ba, tygodniami i miesiącami.
— Si, tak, wiemy — odparł Vertientes, stukając palcem we wnętrze drugiej dłoni. — Ale w trzydzieści sekund dostaniemy wystarczająco dużo danych, żeby obliczyć parametry przepływu ciepła i plazmy. Może ekstrapolować godziny, tygodnie i miesiące.
— Nie ufam ekstrapolacjom — mruknął Dan. Blondynka wkroczyła między nich.
— Oczywiście, że zbudujemy pełnowymiarowy model i uruchomimy go na całe miesiące. Na pewno. Doktor V chce tylko powiedzieć, że jak dotąd wykonaliśmy wystarczająco dużo testów, żeby mieć pewność, że to działa.
Dan spojrzał na nią. Kalifornia, uznał. Może ma szwedzkich przodków, ale stanowczo jest z Kalifornii.
— Mamy zamiar podpiąć reaktor do generatora MHD — rzekł Vertientes, usilnie próbując przekonać Dana. — W ten sposób plazma będzie wylatywać z reaktora, przez co będziemy mieli i energię elektryczną, i odrzut.
— Magneto… — Dan zająknął się.
— Magnetohydrodynamicznego — dokończył za niego Vertientes.
— Interakcja przewodzących prąd elektryczny zjonizowanych gazów z polem magnetycznym — dodała blondynka.
Dan uśmiechnął się do niej.
— Dziękuję.
Popisuje się, uznał. Chce mi pokazać, że jest inteligentną blondynką, mimo wyglądu surferki.
Wtedy pochwycił ukradkowe spojrzenie Duncana i przypomniał sobie studentkę z Birmingham, która przekonała Humph-riesa, by zwrócił uwagę na ich pracę. Potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć Duncanowi, że jego nie trzeba w ten sposób przekonywać.
Kiedyś chętnie zagarnąłby każdą dostępną młodą kobietę i cieszył się każdą spędzoną z nią chwilą. Ale nie teraz. Skrzywił się w duchu i zadumał nad dziwnymi kolejami losu. Kiedy Jane żyła, polowałem na wszystkie kobiety, jakie zobaczyłem, próbując o niej zapomnieć. A teraz nie żyje, a ja nikogo nie chcę. Nie teraz. Może już nigdy.
Selene City
— Nie zamierzasz wracać na Ziemię?
Martin Humphries rozsiadł się wygodnie na luksusowo wyściełanym szezlongu i próbował ukryć strach, który poczuł, zobaczywszy swojego ojca na ekranie ściennym.
— Ja tu pracuję, tato — odparł.
Fale radiowe czy świetlne pokonują odległość między Ziemią a Księżycem w prawie trzy sekundy. Humphries wykorzystał ten czas do studiowania bladej, pomarszczonej, tracącej jędrność twarzy ojca. Choć staruszek zrobił fortunę na biotechnologii, odmawiał poddania się kuracji odmładzającej jako „zbyt nowej, zbyt ryzykownej, obarczonej zbyt wieloma niewiadomymi”. Nosił jednak śnieżnobiałą peruczkę, by ukryć łysinę. Martinowi przypomniał się George Washington, choć o George’u chodziły słuchy, że nigdy nikogo nie okłamał, a każdy, kto kiedykolwiek rozmawiał z W. Wilsonem Humphriesem wiedział, że po podaniu ręki staremu draniowi należy starannie policzyć palce.
— Jesteś mi tu potrzebny — przyznał ojciec niechętnie.
— Ja ci jestem potrzebny?
— Ci dranie z Nowej Moralności usiłują przepchnąć w Kongresie nowe przepisy podatkowe. Nie ustąpią, dopóki nie doprowadzą do bankructwa każdej korporacji w tym kraju.
— I to jest kolejny powód, żeby tu zostać — odparł Martin. — Bo tu mogę chronić mój majątek.
— A co z moim majątkiem? Co ze mną? Potrzebuję twojej pomocy, Marty. Nie mogę sam walczyć z tymi fundamentalistami śpiewającymi psalmy!
— Och, daj spokój, tato. Masz więcej prawników od nich.
— Oni mają za sobą cały przeklęty Kongres — poskarżył się ojciec. — I Sąd Najwyższy.
— Tato, gdybyś tu przyleciał, uwolniłbyś się od tego wszystkiego.
Twarz ojca stężała.
— Nie zamierzam stąd uciekać!
— Czas powiedzieć sobie wprost, tato: statek tonie. Uciekaj, póki możesz. Tutaj, na Księżycu, buduję nową organizację. Tworzę Humphries Space Systems. Mógłbyś brać w tym udział. Jako ktoś ważny.
Starszy mężczyzna patrzył na niego dłużej, niż trwała transmisja słów. W końcu mruknął:
— Jeśli będziesz tam za długo siedział, mięśnie ci zwiotczeją i nie będziesz mógł wrócić na Ziemię.
Nie wysłuchał ani słowa z tego, co powiedziałem, uświadomił sobie Martin. Zawsze tylko mówi, zamiast słuchać.
— Tato, przeprowadzam właśnie dość skomplikowaną transakcję. Nie mogę wyjechać. Nie teraz — zawahał się. — Może nigdy nie wrócę na Ziemię.
Po tej deklaracji obraz ojca zmienił wyraz z normalnego niezadowolonego grymasu na prawdziwą wściekłość.
— Chcę, żebyś był tutaj, do licha! Tu jest twoje miejsce i tu masz być. To moje ostatnie słowo.
— Tato — odparł Martin, czując, jak wszystkie stare strachy i frustracje wzbierają w nim jak wir, który ściąga go w dół, by go utopić. — Tato, przyleć tutaj i bądź ze mną. Proszę. Zanim będzie za późno.
Ojciec tylko patrzył na niego.
— Tato, daj sobie z tym spokój — błagał Martin. — Ziemia jest skończona. Na Ziemi wszystko się wkrótce zawali. Nie rozumiesz tego?
— Do diabła, Marty — wybuchnął starszy mężczyzna — czemu mnie nie słuchasz? — zamilkł, zatrzymał się, nie wiedząc, co powiedzieć dalej.