— A może posłuchałbyś mnie dla odmiany? — warknął Martin. Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: — Próbuję zbudować tu imperium, tato, imperium, które będzie się rozciągać aż do Pasa Asteroid i jeszcze dalej. Teraz gromadzę elementy układanki. Będę najbogatszym człowiekiem w Układzie Słonecznym, bogatszym niż ty i twoi bracia razem wzięci. Może wtedy będziesz mnie traktował z szacunkiem.
Zanim ojciec zdołał odpowiedzieć, Martin uniósł się na szez-longu i wcisnął przycisk w oparciu przerywający połączenie wi-deofoniczne. Twarz starszego mężczyzny znikła z ekranu, ukazując holookno z obrazem Jowisza przekazywanym w czasie rzeczywistym z obserwatorium Farside.
Przez dłuższą chwilę Humphries po prostu siedział sam w biurze, w domu położonym głęboko pod powierzchnią Księżyca. Potem wziął głęboki oddech, by uciszyć szalejące w nim furie. Staruszek nie miał pojęcia o prawdziwym świecie. Nadal żył przeszłością. Wolał pójść na dno ze statkiem niż przyznać, że to ja miałem rację, nie on.
Nieokiełznana pamięć znów podsunęła mu historię z czasów, kiedy miał dziewięć lat i o mało się nie utopił. Ojciec upierał się, że trimaranowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo, choć silny burzowy wiatr solidnie rzucał łódką. Fala zmyła go z pokładu. Spienione wody zamknęły się nad nim. Rozpaczliwie trzymał się powierzchni, ale tonął, tonął, tracił oddech, wszystko pogrążało się w ciemnościach.
Martin Humphries umarł w wielu dziewięciu lat. Kiedy go ocucono, dowiedział się, że jeden z członków załogi wskoczył do cieśniny, żeby go ratować. Patrząc, jak chłopiec tonie, ojciec został na pokładzie i zaproponował nagrodę pieniężną temu z załogi, kto uratuje jego syna. Od tej chwili Humphries wiedział, że na świecie nie ma nikogo, komu mógłby zaufać; był sam ze swoimi wewnętrznymi lękami i tęsknotami, które nim kierowały. A ochronić go mogły tylko jego pieniądze.
Rozmowa z ojcem zawsze przypominała mu o tych strasznych chwilach. I wypełnionym dyszeniem i dławieniem się paraliżu, który ściskał mu pierś jak bezlitosne imadło. Sięgnął do szuflady biurka po inhalator i nerwowo pociągnął chłodne, kojące lekarstwo.
Już dobrze, uspokajał się Humphries, czekając, aż zacznie znów normalnie oddychać, próbując się wyciszyć. On tam zostanie i będzie próbował walczyć z Nową Moralnością, aż spalą go na stosie. Mogę sobie gadać co chcę, a on się nie ruszy nawet o milimetr. Trudno, świetnie.
Ja zostanę w Selene, gdzie jest bezpiecznie i wszystko jest pod kontrolą. Żadnych burz, żadnego deszczu; świat stworzony dla mnie. Stąd mogę pociągać za sznurki równie skutecznie, jakbym był w Nowym Jorku lub Londynie. A nawet lepiej. Nie ma powodów, żebym leciał na Ziemię.
Z wyjątkiem przesłuchania rozwodowego, przypomniał sobie. Mam się stawić w biurze sędziego. Ale mogę to załatwić stąd, moi prawnicy oświadczą, że nie mogę wracać na Ziemię, jestem na Księżycu tak długo, że zagroziłoby to mojemu zdrowiu. Mogę znaleźć dziesięciu lekarzy, którzy to poświadczą. Bez obaw.
Humphries zaśmiał się na głos. Nie będę musiał przebywać w jednym pokoju z tą dziwką! Dobrze! Wspaniale!
Rozsiadł się wygodnie i patrzył na sufit. Wyświetlał się tam obraz z planetarium, niebo, jakie widać było nad Selene. Przez chwilę miał ochotę obejrzeć jakiś film porno, ale doszedł do wniosku, że lepiej będzie przejrzeć ostatni raport Międzynarodowej Komisji Astronautycznej o mikropróbnikach działających w Pasie Aste-roid.
Motywem, który skłonił MKA do badania asteroid było wyszukiwanie skał, które kiedyś mogą uderzyć w Ziemię. Mieli tory lotów dla całych setek asteroid i badali te, które mogły przelecieć blisko. Teraz przeszukiwali tysiące skał Pasa, które były na tyle duże, że mogły spowodować poważne szkody, gdyby zostały wyrzucone z Pasa i uderzyły w Ziemię.
Dobre wieści były takie, że jak dotąd nie znaleźli na orbicie żadnych skał, które mogłyby zagrozić ojczystej planecie — choć asteroidy w Pasie były zawsze pod wpływem Jowisza i innych planet, które mogły w nieprzewidywalny sposób zakłócić ich orbitę. Należało prowadzić nieustanne obserwacje.
Jeszcze lepsza nowina była taka, że produktem ubocznym obserwacji MKA były szczegółowe dane o składzie większych asteroid. Żelazo, węgiel, nikiel, fosfor, azot, złoto, srebro, platyna, nawet woda występowały tam w dużych ilościach. Czekają, żeby je zebrać. Czekają, aż zamienię je na pieniądze, powiedział sobie Humphries z radosnym uśmiechem.
Dan Randolph wyśle do Pasa ekipę rakietą napędzaną fuzją wodorową. Misja oczywiście zakończy się niepowodzeniem i wtedy Randolph znajdzie się tam, gdzie ja chcę, żeby był. Przejmę kontrolę nad Astro Corporation, a Randolpha wyślemy na pastwisko, gdzie jest jego miejsce.
I wtedy jakaś myśl zgasiła jego zadowolenie. Minęło już prawie sześć cholernych miesięcy, odkąd wynająłem Pancho Lane, żeby nie spuszczała Randolpha z oka. Czemu się nie odzywa?
La Guaira
— Denerwujesz się? — spytała Amanda Cunningham. Siedząc przy niej w kliprze wracającym na Ziemię, Pancho, potrząsnęła głową.
— Nie. A ty?
— Trochę.
— Aha.
— To znaczy… spotkanie z szefem korporacji. To dość ekscytujące, nie sądzisz?
Pancho i Amanda zostały wezwane do centrali korporacyjnej Astro Manufacturing w La Guaira, na wyspie oddzielonej cieśniną od Caracas. Coś związanego z nowym przydziałem, o czym, miał zdecydować sam Dan Randolph.
— Cóż, spotkanie wielkiego szefa jest pewnie ważne — odparła Pancho najbardziej nonszalanckim tonem, na jaki było ją stać.
Leciały kliprem rakietowym ze starej stacji kosmicznej Nu-eva Fenezuela na lądowisko La Guaira, podróżując sobie wygodnie w prawie pustej kabinie pasażerskiej z nieliczną garstką płacących pasażerów, a nie w zatłoczonym kokpicie, gdzie pracowała załoga. Amanda napawała się luksusem obszernych foteli i rozrywkowych filmów; Pancho zastanawiała się, co takiego ważnego czekało je po lądowaniu, skoro Astro poniosło koszty ściągnięcia ich na dół z Selene.
Cóż, powiedziała sobie, piloci w kokpicie muszą się dopiero nudzić. Klipry były sterowane z Ziemi; załoga na pokładzie była w nich tak potrzebna, co w pocisku balistycznym. Mimo upływu lat, ba, całych dziesięcioleci, politycy nie chcieli wyrazić zgody na przewożenie pasażerów całkowicie zautomatyzowanymi statkami kosmicznymi. Piloci musieli tam być; musiał być kokpit i pełny zestaw urządzeń sterujących, choć nie mieli absolutnie nic do roboty.
Nie narzekaj, powiedziała sobie w duchu. Gdyby kosmiczne linie lotnicze nie zatrudniały pilotów, przede wszystkim nie miałabyś pracy. Siedziałabyś przed jakimś ekranem w boksie w Lubbock i robiła za pomoc techniczną, zarabiając zaledwie tyle, by utrzymać Sis przy życiu.
Amanda pstrykała po kanałach rozrywkowych z oczami utkwionymi w małym rozwijanym ekranie. Pancho usadowiła się w wygodnym fotelu pasażera i zamknęła oczy.
Dlaczego ja, pytała w duchu. Dlaczego dyrektor zarządzający Astro Manufacturing ściąga mnie aż z Selene, żeby osobiście się ze mną zobaczyć? Amanda, to rozumiem. Wystarczyło jedno spojrzenie na jej zdjęcie z akt osobowych i Wielki Szef pewnie zaczął się ślinić jak napalony pies. Mimo to, w ciągu sześciu miesięcy od ich pierwszego spotkania, Pancho nabrała zdrowego szacunku do umiejętności pilotażowych Amandy, nie zapominając o cyckach. Tojej pierwsza praca i jest prawie równie dobra jak ja… no, prawie. Jestem najlepszym pilotem w Astro, ale co to ma wspólnego z szefem? Po co chce się ze mną spotkać?
Czy Humphries ma z tym coś wspólnego? Chce, żebym szpiegowała w Astro, co prawdopodobnie oznacza szpiegowanie samego Randolpha. Może tak wszystko zaaranżował, żebym spotkała się z Randolphem twarzą w twarz. Czy to Humphries pociąga za sznurki wewnątrz firmy Randolpha?