Pancho nigdy nie przyszło do głowy, że Dan Randolph mógł mieć własne powody, żeby się z nią spotkać.
Kliper wszedł gładko w atmosferę, turbulencje trwały tylko kilka chwil, gdy nurkował w atmosferze jak krępy, szyszkowaty meteor, pędząc tak szybko, że powietrze na zewnątrz rozgrzewało się do białości. Jesteśmy spadającą gwiazdą, powiedziała do siebie Pancho, siedząc mocno przypięta do siedzenia, a statek dygotał i podskakiwał. Słyszała stłumione wycie torturowanego powietrza po drugiej stronie kadłuba, parę centymetrów od jej fotela. Spadająca gwiazda. Jakiś dzieciak pewnie wypowiada życzenie na trasie naszego przelotu.
Dygotanie i potępieńcze wycie wejścia w atmosferę skończyły się nagle, a statek wyrównał lot.
— Za parę minut lądujemy — ogłosił z interkomu ciepły baryton kapitana. — Proszę się nie przerazić wybuchami i hukiem. To tylko rakiety hamujące i amortyzatory ładownicze.
Pancho uśmiechnęła się. Więc do tego jest potrzebna załoga: do wygłaszania uspokajających komunikatów.
Miała wrażenie, że spadają, dopóki nie odpaliły rakiety hamujące, wgniatając Pancho w fotel. Kolejne spadanie, tak krótkie, że ledwo miała czas je poczuć, i druga, dłuższa seria odpalanych rakiet. Potem wszystko znieruchomiało i ucichło.
— Wylądowaliśmy — ogłosił kapitan z ulgą w głosie.
Panchp sądziła, że ona i Amanda zostaną wysłane bezpośrednio do biura Randolpha, gdzie dyrektor spotka się z nimi albo przynajmniej do działu personalnego, gdzie ktoś ich poinformuje, czego mogą się spodziewać. Zamiast tego, kiedy pokonały rękaw do terminalu, powitał je przystojny Latynos w formalnym garniturze i poprowadził je do garażu, gdzie stał sportowy sedan.
— Bagaż zostanie odebrany i będzie na panie czekał w kwaterach korporacyjnego hotelu — odezwał się nienagannym amerykańskim angielskim, otwierając obu kobietom tylne drzwi.
Pancho i Amanda usadowiły się na siedzeniu; Pancho zauważyła, że za kierownicą siedzi kierowca. Młody człowiek usiadł obok nich.
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Co, nie będzie limuzyny? Młodzieniec obrócił się lekko i rzekł:
— Pan Randolph nie wierzy w zbędne luksusy. Czy tu nie jest wystarczająco wygodnie?
— Ależ jest — odparła Amanda.
Zanim dojechali na stanowisko testowe, Amanda już zdołała się umówić na kolację z ich przystojną młodą eskortą.
Stanowisko testowe znajdowało się na grzbiecie zielonego wzgórza opadającego łagodnie w stronę ciepłego Morza Karaibskiego. Popołudniowe słońce przeświecało ukośnie przez potężne cumulusy, które rosły z każdą minutą, tworząc spiętrzenia burzowe, coraz ciemniejsze i groźniejsze. Pancho czuła w powietrzu posmak soli, słyszała rozbijające się poniżej fale, czuła ciepłą, lekką bryzę na twarzy. Tropikalny raj, pomyślała.
Czy raczej byłby to raj, gdyby nie dziwne żelastwo porozrzucane na środku pola.
Podążając za latynoską eskortą, przeszły od samochodu do grupki ludzi otaczającej coś, co wyglądało jak grupa pokrytych szronem naczyń Dewara wielkości człowieka, mały dźwig, mnóstwo kabli i rur, średnich rozmiarów ciężarówka, przewożąca coś podobnego do pary dużych ogniw paliwowych, mniejsza ciężarówka załadowana baterią kondensatorów i szopa z blachy falistej gdzieś z boku. Po drugiej stronie szopy zaparkowało kilka samochodów i półciężarówek.
Gdy się zbliżyli, Pancho dojrzała, że ludzie stoją wokół małego samolotu o schowanych skrzydłach, który stał na dwóch belkach. To jakiś antyczny pocisk, pomyślała, bezzałogowy samolot odrzutowy. Wiedziała, że zostały zakazane przez traktaty rozbrojeniowe. Taką broń miały tylko siły pokojowe, a ta wyglądała na zbyt starą, by do nich należeć. Oznaczenia wyblakły, numer seryjny na ogonie był ledwo widoczny.
Zanim zdołała zadać choć jedno pytanie, zgrabny mężczyzna o srebrnych włosach i pobrużdżonej twarzy wojownika odłączył się od grupy oglądającej pocisk. Miał na sobie lekką wiatrówkę ciemnej barwy, zapiętą pod szyję mimo upału, bejzbolową czapeczkę, niechlujnie przekrzywioną, sprane dżinsy i kowbojskie buty. Ich eskorta wyprężyła się prawie jak żołnierz do raportu.
— Seńor Randolph — rzekł — chciałbym przedstawić…
— Pani musi być Amanda Cunningham — rzekł Dan Randolph z chytrym uśmieszkiem. Wyciągnął rękę i Amanda krótko ją uścisnęła. — Jestem Dan Randolph.
Następnie zwrócił się do Pancho.
— A pani musi być Priscilla Lane.
— Pancho — poprawiła go, ujmując wyciągniętą dłoń. Miał mocny, przyjazny uścisk. — Priscilla jest zbyt pretensjonalne, a jeśli ktoś spróbuje nazwać mnie Pru albo Prissy, uduszę.
— Pancho — rzekł Randolph, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. — Zapamiętam.
— O co w tym wszystkim chodzi? — spytała Pancho. — Po co nas tu ściągnięto?
Oczy Randolpha zdradziły lekkie zdumienie z powodu jej bezpośredniości, potem jednak wzruszył ramionami i rzekł:
— Będziecie panie świadkami tworzenia historii… jeśli ten dwakroć przeklęty, drutem poskręcany grat zadziała.
Przedstawił Amandę i Pancho Lyallowi Duncanowi i innym osobom zebranym wokół pocisku. Prawie sami mężczyźni, inżynierowie albo technicy. Jedna z kobiet była wysoką blondynką; konkurencja dla Amandy, pomyślała Pancho. Duncan, nawet uśmiechając się, wyglądał jak jakiś nerwowy gnom, a może troll.
Zdumiona i zaintrygowana Pancho pozwoliła, by Randolph zaprowadził ją i Amandę do szopy. Była wypełniona aparaturą pomiarową i konsolami, stało tam też jedno chwiejne biurko i niesymetryczne krzesło.
— Zostańcie i patrzcie — oznajmił. — Jeśli się uda, będzie co oglądać, jeżeli wybuchnie, tu powinno być wystarczająco daleko, aby było bezpiecznie.
Ciemnowłosy troll zwany Duncanem, zachichotał.
— Wiedzą panie, fizyka eksperymentalna. Zawsze istnieje ryzyko wybuchu.
Dźwig poruszał się na gąsienicach. Para techników za jego pomocą podniosła pocisk i odholowała go o jakieś pół kilometra. Postawili go delikatnie na trawiastym gruncie, pod wiatr wiejący od morza.
Konsole w szopie ożyły. Inżynierowie gadali między sobą w jakimś zakręconym żargonie. Pancho obserwowała Randolpha. Wydawał się całkowicie zrelaksowany; stał z obydwoma rękami wetkniętymi w kieszenie wiatrówki i patrzył na pocisk, gdy tymczasem dźwig jechał z powrotem w ich stronę.
Duncan miotał się po szopie jak pszczoła po kwietniku. Napięcie rosło; Pancho czuła, jak promieniuje z pleców załogi stojącej przy konsolach.
— Jak myślisz, będzie padać? — szepnęła Amanda. Pancho uniosła wzrok, patrząc na nadciągające chmury.
— Prędzej czy później tak.
— Dobrze — odezwał się Randolph. — Zróbmy to, zanim zacznie lać.
Duncan rzucił krótko:
— Start!
Pancho skierowała uwagę na stojący na trawie pocisk. Przez chwilę nic się nie działo, potem u dołu pocisku pojawił się ogień i wyprysnął do przodu. Gdy doleciało do niej wycie silnika odrzutowego, wdarł się w nie inny, głębszy, potężniejszy huk. Pocisk podskoczył z ziemi i ruszył pod ostrym kątem w wypełnione chmurami niebo, zostawiając za sobą smugę dymu.
Coś odpadło od wspinającego się w górę pocisku. Pakiet rakietowy, uświadomiła sobie Pancho. Używają go do podnoszenia ptaszka z ziemi.
— Lot nominalny — zawołał jeden z inżynierów.
— Napęd fuzyjny gotowy? — zapytał Duncan.