— To znajdź pan sobie innego szpiega — odparła Pancho, uiiłując powstrzymywać wściekłość. — Nie wiem, co planuje, ale przez większość czasu jest na innym kontynencie niż ja. Widziałam go raz, podczas pierwszego lotu testowego w Wenezueli. Zatrudnił pan niewłaściwą osobę, panie Humphries. Potrzebuje pan jego kochanki, nie pilota.
Humphries patrzył na nią przez stół.
— Pewnie masz rację — mruknął. — Ale i tak… chcę, żebyś dla mnie dalej pracowała. To może trochę potrwać, ale prędzej czy później zatrudni cię przy lotach próbnych rakietą z napędem fuzyjnym. Wtedy mi się przydasz. Po prostu za wcześnie cię zatrudniłem i tyle.
Uśmiechnął się z wysiłkiem.
— Mój błąd, jak sądzę.
Sapiąc i pocąc się na siłowni, Pancho pomyślała: tak, chyba nadszedł czas, żeby Humphries poznał Mandy. To może rozwiązać wszystkie moje problemy.
Zaśmiała się do siebie. Ale numer! Humphries wysyła Mandy, żeby szpiegowała Randolpha i nie wie, że już wysypałam Ran-dolphowi, że mam szpiegować dla Humpera. A Mandy na to pójdzie; tylko marzy, żeby wpakować się Randolphowi do łóżka.
A tymczasem ja będę szpiegować Humphriesa dla Randolpha! Jak to się nazywa? Będę podwójnym agentem. Tak, dokładnie. Podwójny agent. Super!
A co będzie, jeśli Humphries ze mnie zrezygnuje, jak zobaczy Amandę? Istnieje taka możliwość. Wtedy nie będę żadnym agentem, zostanę na lodzie.
I co z tego, powiedziała sobie w duchu. Nie będę dostawać dodatkowej kasy od Humphriesa i będę musiała utrzymywać Sis z mojej pensji w Astro. Tak, tak, robiłam to przez całe lata, mogę robić to nadal.
Chwileczkę, powiedziała sobie. Humphries nie może mnie wyrzucić. Jeśli to zrobi, będzie się bał, że wygadam wszystko Randolphowi. Humphries musi więc utrzymywać mnie na liście płac — albo pozbyć się mnie na wieki.
Pancho zeszła z maszyny i podeszła do stacjonarnego roweru. Pedałując z furią, pomyślała: cały trik polega na tym, żeby nie zostać wylaną równocześnie przez Humphriesa oraz Randolpha. Nie chcę zostać na lodzie. I nie chcę, żeby Humphriesowi przyszło do głowy, że najlepiej byłoby, gdyby przydarzył mi się niemiły wypadek. O nie, proszę pana!
Masterson Aerospace Corp.
— Nie da się ich zobaczyć, panie Randolph. Słowa Douglasa Stavengera zdumiały Dana.
— Gapiłem się, tak? — przyznał. Stavenger uśmiechnął się pobłażliwie.
— Większość ludzi się gapi, zwłaszcza przy pierwszym spotkaniu. Nanomaszyny tkwią bezpiecznie we mnie. Nie można się nimi zarazić.
Obaj mężczyźni siedzieli w obszernym biurze Stavengera, które wyglądało raczej na salon niż na centrum biznesowe. Nie było widać żadnego biurka ani nawet komputera; tylko wyściełane krzesła i mała sofa po jednej stronie pokoju, kilka niskich stolików. Dan przypomniał sobie, że okna naprawdę są przezroczyste, żadne tam holookna. Wychodziły na Grand Plaża, jedyny publiczny teren zielony w promieniu prawie pół miliona kilometrów.
Biuro Douglasa Stavengera nie było zagrzebane pod ziemią. Znajdowało się na piętnastym piętrze jednego z trzech wieżowców biurowych, które podpierały wielką kopułę zakrywającą Grand Plaża. Biura Masterson Aerospace Corporation zajmowały całe piętnaste piętro wieżowca.
Za oknami rozciągała się Plaża, długi na sześćset metrów trawiasty teren z kamiennymi ścieżkami, ukwieconymi krzewami a nawet, gdzieniegdzie, małymi drzewkami. Dan widział ludzi spacerujących po ścieżkach, zatrzymujących się przy arkadach ze sklepami, grających w księżycowy bejzbol w wielkiej zamkniętej klatce przy muszli koncertowej. Dzieci wykonywały fantastyczne ewolucje, skacząc z trzydziestometrowej platformy przy basenie olimpijskim, wykonując śruby i obroty jak w zwolnionym tempie, zanim delikatnie uderzyły o wodę. Para turystów przelatywała za oknem, używając kolorowych plastykowych skrzydeł, dzięki którym można było latać jak ptak w niskiej księżycowej grawitacji, wykorzystując samą siłę mięśni.
— Przyjemny widok, prawda? — spytał Stavenger.
Dan pokiwał głową z aprobatą. Większość ludzi na Księżycu instynktownie wolała mieszkać jak najgłębiej pod powierzchnią, zaś Stavenger wolał zostać na górze, choć między nim a niebezpieczeństwami na powierzchni nie było nic poza zbrojonym księżycowym betonem kopuły Plaży i jakimś metrem regolitowe-go gruzu, który został na niej rozsypany.
Czemu nie? zastanowił się Dan. To Stavenger i jego rodzina w mniejszym lub większym stopniu stworzyli pierwszą bazę na Księżycu. Musieli stoczyć krótką wojenkę z ONZ, by uzyskać niepodległość — i prawo stosowania nanotechnologii, która była zakazana na Ziemi.
Stavenger sam był wypełniony nanomaszynami. Patrząc znów na niego, Dan dostrzegł przystojnego młodego mężczyznę, wyglądającego na jakieś trzydzieści lat, uśmiechającego się do niego uprzejmie. Stavenger nie był o wiele wyższy od Dana, choć wyglądał na solidniej zbudowanego. Gładka oliwkowa cera, błyszczące, błękitne oczy. A przecież Douglas Stavenger był mniej więcej w jego wieku, dobrze po sześćdziesiątce. Jego ciało wypełniały nanomaszyny, mechanizmy rozmiarów wirusa, które niszczyły groźne drobnoustroje, wygładzały i odmładzały jego skórę, likwidowały płytkę nazębną i złogi tłuszczu w krwiobiegu, atom po atomie, i wypłukiwały je z ciała.
Nanomaszyny najwyraźniej zapewniały mu też młody wygląd. I to znacznie lepiej niż wszystkie kuracje odmładzające, w które zainwestował Dan. Nanomaszyny miały tylko jedną wadę: Douglas Stavenger nie mógł wrócić na Ziemię. Rządy, kościoły, media i bezrozumne tłumy bały się, że mogą one jakoś wydostać się i spowodować nieopanowane epidemie lub, co gorsza, stać się nową, morderczą bronią biologiczną.
Stavenger był więc na Księżycu wygnańcem i mógł patrzeć na lśniącą Ziemię wiszącą nad ciemnym księżycowym niebem, ale miał na zawsze zakaz powrotu na swoją ojczystą planetę.
Najwyraźniej nie martwił się tym specjalnie, pomyślał Dan, wpatrując się uważnie w jego twarz.
— Bez względu na to, co one dla pana zrobiły — rzekł — wygląda pan na zdrowego i zadowolonego.
Stavenger zaśmiał się cicho.
— Chyba jestem najzdrowszym człowiekiem w Układzie Słonecznym.
— Pewnie tak. Niedobrze, że nikt inny nie może skorzystać z wstrzyknięcia nanomaszyn.
— Pan może! — rzucił Stavenger. — Ale nie mógłby pan wrócić na Ziemię — dodał.
Dan skinął głową.
— Nie można nawet skorzystać z nanomaszyn przy odbudowie zniszczeń spowodowanych powodziami i trzęsieniami ziemi. Są zakazane.
Stavenger wzruszył lekko ramionami.
— Tak naprawdę nie może ich pan o to winić. Tam jest ponad dziesięć miliardów ludzi. Ilu jest wśród nich maniaków i potencjalnych dyktatorów?
— O wiele za dużo — mruknął Dan.
— Obawiam się więc, że musicie odbudowywać bez nanotechnologii. Nie pozwolą nam nawet sprzedawać maszyn zbudowanych z jej wykorzystaniem; boją się, że maszyny są nią jakoś skalane.
— Wiem — odparł Dan. Selene zbudowała statek kosmiczny z czystego diamentu, używając jako budulca sadzy, oczywiście za pomocą nanomaszyn, nie mógł on jednak zbliżać się do Ziemi poza stacje kosmiczne na niskich orbitach. Co za głupota, powiedział w duchu Dan. Nonsensowne uprzedzenie. Takie było jednak prawo obowiązujące wszędzie na Ziemi.