Po zakończeniu spotkania Stavenger oznajmił:
— Gdyby Kris Cardenas była w ogóle w Selene, sam bym was przedstawił. Niestety, jest na stacji kosmicznej na niskiej orbicie, gdzie pracuje nad nanomaszynami mającymi obniżyć koszty marsjańskich centrów eksploracyjnych.
— Na której stacji? — spytał Dan.
— Tej nad Ameryką Południową. Dan rzucił mu uśmieszek.
— Nueva Venezuela. Pomagałem budować to paskudztwo. Może czas złożyć tam wizytę.
Krater Alfons
Pancho bardzo uważnie śledziła instruktaż dotyczący bezpieczeństwa. Nie miało znaczenia, że dziesiątki razy wkładała skafander kosmiczny i przebywała w otwartej przestrzeni; chłonęła każde słowo pokazu. To ma być spacer na powierzchni Księżyca, a różnice między orbitowaniem w przestrzeni a księżycowym spacerem były wystarczająco duże, żeby się nimi przejmować.
Turyści w autobusie mieli to wszystko gdzieś. Do licha, myślała Pancho, skoro są tak obrzydliwie bogaci, żeby pozwolić sobie na wakacje na Księżycu, muszą być przekonani, że nic złego nie może im się stać, a jeśli się stanie, to poszczują swoich prawników, żeby pozwali wszystkich od Księżyca do Marsa.
Wszyscy włożyli skafandry w garażu w Selene przed wejściem do autobusu. Tak było łatwiej; bus był o wiele za mały, by turyści wbijali się w nim w skafandry. Potem pojechali do miejsca katastrofy Rangera 9, już w skafandrach, z hełmami na kolanach.
I przez te wszystkie lata nie wymyślono nic lepszego niż te sztywne skafandry, rozmyślała Pancho. Naukowcy ciągle gadają o miękkich, a nawet skórach wytworzonych przez nanoboty, ale nic z tego nie wychodzi poza gadaniem.
Nawet młodzież ucichła, gdy wyjechali ze śluzy garażu na potrzaskaną, upstrzoną dziurami powierzchnię krateru Alphon-sus. Sto osiem kilometrów średnicy — krater ciągnął się poza horyzont. Otaczające go skały wyglądały na stare i zwietrzałe, wypolerowane na gładko przez całe eony bombardowania pyłem meteorów.
Pancho najbardziej martwił pył. Na stacji orbitalnej unosisz się w próżni. Na powierzchni Księżyca musisz chodzić po pyli-stym regolicie, co trochę przypomina spacer po piaszczystej plaży. Z małym wyjątkiem: piasek gromadzi się i oblepia ci buty w postaci drobnego, szarego pyłu. Nie tylko buty, przypomniała sobie Pancho. Słyszała opowieści o tym, jak pył księżycowy dostawał się do połączeń skafandra, a nawet do plecaka z systemem podtrzymywania życia. Pył jest naładowany elektrostatycznie przez wiatr słoneczny, więc to paskudztwo przyczepia się jak namagnesowane. Jeśli oblepi ci wizjer, może cię oślepić; próbując je zetrzeć, tylko pogorszysz sytuację, boje rozmażesz.
Niełatwo było znaleźć skafander, w którym Pancho czułaby się dobrze; w końcu musieli dać jej zupełnie nowy, o dużym rozmiarze. Pachniał nowością, jak dziewiczy plastik. Kiedy autobus zatrzymał się i przewodnik kazał turystom włożyć hełmy, Pancho prawie zatęskniła za znajomym zapachem potu i oleju maszynowego, który przesycał skafandry robocze, w których zwykle pracowała. Nawet powietrze napływające jej prosto w nozdrza miało smak nowego i nieużywanego.
Przewodnik i kierowca sprawdzili każdego turystę, zanim pozwolili im wyjść z luku autobusu na księżycowy regolit. Słuchawki w hełmie Pancho wypełniły się „ochami” i „achami”, gdy turyści, jeden po drugim, wychodzili na starożytny grunt i kopali pył, który opadał wolno w niskiej grawitacji Księżyca.
— Zobaczcie, jakie jasne są moje odciski butów! — wykrzyknął ktoś z podnieceniem.
— Dzieje się tak — wyjaśnił przewodnik — gdyż ostatnia warstwa gruntu pociemniała, bombardowana przez promieniowanie docierające ze Słońca i głębokiego kosmosu. Odciski butów ukazują prawdziwy kolor znajdującego się pod spodem regolitu. Za parę milionów lat też ściemnieją.
Mimo wielu lat spędzonych w kosmosie Pancho nigdy nie chodziła po powierzchni Księżyca. Stwierdziła, że to fascynujące — gdy odcięła już częstotliwość radiową z bezsensowną paplaniną turystów i słuchała tylko nagranej wcześniej gadki przewodnika z informacjami o katastrofie Rangera 9.
Na oko wyglądała na zwykłą turystkę, z jednego z trzech autobusów, które przemieszczały się starannie wytyczonymi trasami po wielkim dnie krateru Alfons. Pancho wiedziała jednak, że w którymś z pozostałych autobusów jest Martin Humphries, a ona jest tu, żeby z nim porozmawiać, a nie zwiedzać.
Przepuściła do przodu tłum turystów i została w pobliżu zaparkowanych autobusów. Przewodnik z taśmy opowiadał jej o pęknięciach znaczących miejsce katastrofy starego statku kosmicznego: sinusoidalnych szczelinach w dnie krateru, z których czasem wydostawały się delikatne, eteryczne opary amoniaku i metanu.
— Jednym z powodów umieszczenia pierwszej Bazy Księżycowej w ścianie krateru Alfons była nadzieja na wykorzystanie tych gazów do…
Zobaczyła brnącego w jej stronę Humphriesa, wzbijającego chmury pyłu, jakby nie miało to znaczenia. To musiał być on, bo jego skafander był inny niż te wydane turystom. Nie tak odmienny, by jakiś nowo przybyły to zauważył, ale Pancho spostrzegła szerszą, cięższą konstrukcję skafandra i malutkie serwo-motory na złączeniach, które pomagały użytkownikowi poruszać bardziej masywnymi ramionami i nogami. Dodatkowa zbroja, pomyślała. Pewnie boi się promieniowania na powierzchni.
Humphries nie miał na piersi plakietki z nazwiskiem, więc zidentyfikowała go dopiero, gdy podszedł tak blisko, że prawie zetknęli się hełmami, bo jego wizjer był mocno przyciemniony. Szedł prosto w jej stronę, wzbijając pył, aż prawie o mało nie uderzył swoim hełmem w jej. Wtedy zobaczyła przez wizjer rysy jego twarzy: okrągły, perkaty nos jak u piegowatego dzieciaka, oraz zimne, twarde oczy wpatrujące się w nią.
Pancho uniosła lewy nadgarstek i pomachała prawą ręką nad klawiaturą komunikatora, pytając Humphriesa na migi, z jakiej częstotliwości radiowej chce korzystać. Wyciągnął odzianą w rękawicę dłoń i zobaczył, że trzyma w niej sprężynowały kabelek. Powoli, z celową ostrożnością osoby, która nie jest przyzwyczajona do pracy w skafandrze, umieścił jeden koniec kabla w gniazdku wbudowanym z boku jego hełmu, a następnie podał jej drugi koniec. Pancho wzięła go i wpięła do swojego hełmu.
— Dobrze — usłyszała głos Humphriesa, brzmiący prawie tak wyraźnie, jakby byli w jednym pomieszczeniu. — Teraz możemy porozmawiać i nikt nas nie podsłucha.
Pancho przypomniała sobie z dzieciństwa, kiedy ona i dzieciaki z sąsiedztwa bawili się w robienie telefonów z papierowych kubków i woskowanego sznurka. Korzystali teraz z tej samej zasady, łącząc skafandry drutem, żeby dało się rozmawiać bez użycia radia. To zadziała, pomyślała Pancho, dopóki nie będziemy się za bardzo oddalali. Oceniła, że długość kabla łączącego ich skafandry wynosi jakieś trzy metry.
— Martwisz się, że ktoś nas podsłucha? — spytała.
— Niespecjalnie, ale po co ryzykować, skoro się nie musi? To miało sens.
— Dlaczego nie spotkaliśmy się u ciebie, jak zwykle?
— Bo to nie jest dobry pomysł, żeby ktoś widział, jak często tam przychodzisz — odparł Humphries z irytacją. — Jak myślisz, ile czasu musi minąć, zanim Dan Randolph się dowie, że mnie regularnie odwiedzasz?
— No to się dowie — odparła Pancho, drocząc się z nim. — Najwyżej pomyśli, że zapraszasz mnie na kolację.
Humphries mruknął coś. Pancho wiedziała, że od ich pierwszego spotkania już dwa razy zaprosił Amandę na kolację u niego. Przestał też zapraszać Pancho. Teraz spotykali się w ustalonych wcześniej miejscach i godzinach: spacerując po Grand Plaża, oglądając bale w niskiej grawitacji w teatrze, spacerując po dnie krateru z turystami.