— Nie całkiem — odparła Cardenas — ale…
— Ale co? Muszę wiedzieć, Kris. Zrozum, ryzykuję własnymi jajami.
Unosząc obie dłonie w geście „to nie moja wina”, Cardenas wyjaśniła:
— Chodzi o Duncana. On nie chce tu przylecieć. Nikt z jego zespołu nie opuści Ziemi.
Dan wiedział, że Duncan, Vertientes i reszta zespołu wolała zostać na Ziemi i porozumiewać się z Cardenas i jej ludźmi od nanotechnologii drogą elektroniczną.
— Przecież codziennie z nim rozmawiasz, nie?
— Pewnie. Odbywamy nawet interaktywne sesje VR, jeśli można nazwać je interaktywnymi.
Czując niepokój, Dan spytał:
— Co się dzieje?
— To przeklęte trzysekundowe opóźnienie. Sesje nie mogą być naprawdę interaktywne, nie da się prowadzić normalnej rozmowy, jeśli między pytaniem a odpowiedzią zawsze mijają trzy sekundy…
— Czy to opóźnia wasze prace?
Zrobiła minę gdzieś pomiędzy skrzywieniem a wydęciem ust.
— Nie opóźnia. Ale jest takie niewygodne! I czasochłonne. Czasem trzeba mówić dwa albo trzy razy o tym samym, żeby się upewnić, że wszyscy zrozumieli jak trzeba. Zajmuje czas i męczy.
Dan zastanowił się.
— Może ich namówię na przylot tutaj.
— Próbowałam, i to ile razy. Duncan nie ustąpi. Ani nikt z jego ludzi. Boją się nanomaszyn.
— No co ty!
— Tak. Nawet doktor Vertientes. Można by sądzić, że w jego wieku będzie rozsądniejszy, ale nie.
— Boją się nanomaszyn?
— Nie przyznają się do tego — stwierdziła Cardenas. — Mówią, że mogą mieć problemy z powrotem na Ziemię, jeśli władze się dowiedzą, że pracowali z nanomaszynami. To raczej jest wymówka; sami się boją.
— Może nie — zaoponował Dan. — Ci biurokraci na Ziemi mają dziwaczne pomysły, szczególnie, jak przyjdzie do nanotechńologii. Ja na pewno nikomu nie powiedziałem, że robię coś z nanomaszynami.
Uniosła w górę brwi.
— Ale wszyscy wiedzą…
— Wszyscy wiedzą, że ty i twoi ludzie budujecie napęd fuzyjny z pomocąnanomaszyn. O ile chodzi o wiadomości dla publiki, ja się do nich nie zbliżam. Jestem grubą rybą, nie babram się w brudnej robocie. Nigdy nie byłem w twoim laboratorium.
Cardenas skinęła głową ze zrozumieniem.
— To dlatego przemykasz tutaj pod osłoną nocy.
— Nigdzie nie przemykam — odparł Dan z godnością. — Nigdy tu nie byłem. Kropka.
Zaśmiała się.
— Oczywiście.
— Kris — rzekł poważnym tonem — myślę, że Duncan i cała reszta ma poważne powody, żeby bać się tu przylecieć i pracować. Obawiam się, że będziesz musiała sobie jakoś poradzić z trzysekundowym opóźnieniem. To ich bariera zabezpieczająca.
Cardenas wzięła głęboki oddech.
— Będę musiała.
— Bardzo dużo osiągnęłaś w ciągu tych czterech tygodni — przypomniał Dan.
— Pewnie tak. Tylko… byłoby znacznie łatwiej, gdybyśmy pracowali razem w jednym miejscu.
Uśmiechając się lekko, Dan rzekł:
— Nigdy ci nie obiecywałem, że będzie łatwo.
Już miała odpowiedzieć, kiedy drzwi na korytarz otworzyły się z hukiem po drugiej stronie ciemnego laboratorium. Dan odruchowo zanurkował za mikroskop, jak dziecko chowające się przed matką.
Wtedy zobaczył, że przysadzista, kudłata, rudobroda postać to Wielki George Ambrose.
— Jesteś tam, Dan? — wołał George, mijając kolejne stanowiska. — Szukam cię wszędzie.
Mimo rozmiarów George poruszał się z wdziękiem, stając lekko na stopach, doskonale oswojony z niską księżycową grawitacją.
— Nie ma mnie tu — mruknął Dan.
— Dobrze. Bo gdybyś był, to musiałbym ci powiedzieć, że Pancho Lane znikła.
— Znikła?
— Nie ma jej w kwaterze — mówił George, podchodząc bliżej. — Nie ma w żadnym biurze Astro. Ani w porcie kosmicznym, ani na Grand Plaża. Nigdzie, gdzie szukałem. Blyleven się o nią martwi.
Frank Blyleven był szefem ochrony Astro. Dan spojrzał na Cardenas, potem rzekł do George’a:
— Może jest w czyjejś kwaterze, no wiesz. George’a chyba taki pomysł zdziwił.
— Pancho? Ona nie ma faceta i nie sypia z kim popadnie.
— Nie martwiłbym się…
— Nie pokazała się dziś biurze. A nigdy nie opuściła nawet godziny, a co dopiero całego dnia.
To zmartwiło Dana.
— W ogóle się nie pokazała?
— Pytałem wszystkich. Ani śladu Pancho, przez cały dzień. Całą noc jej szukam. Ani widu, ani słychu.
— Pytałeś jej koleżankę?
— Mandy Cunnigham? Była na kolacji z Humphriesem.
— Powinna już wrócić. George uśmiechnął się kwaśno.
— Może. A może nie.
Zwracając się do Cardenas, Dan oświadczył:
— Lepiej się tym zajmę. George ma rację, Pancho miała niewyraźną minę, odkąd tu przyleciała.
— Może wyszła się trochę zabawić — zasugerowała niewzruszona Cardenas.
— Może — przyznał Dan. Ale ani trochę w to nie wierzył.
Bar Pelikan
Pancho spędziła cały dzień, udając niewidzialną.
Poprzedniego wieczoru wybrała się do baru Pelikan, żeby trochę się zrelaksować po kolejnym męczącym dniu spędzonym na nauce i symulacjach w kompleksie biurowym Astro.
Bar Pelikan, o zupełnie nietrafionej nazwie, został założony przez stęsknionego za domem przybysza z Florydy, który przyleciał do Selene jeszcze w czasach, gdy podziemna stacja była nazywana Bazą Księżycową. Zatrudniony w charakterze kwatermistrza bazy, nabawił się nadciśnienia, które uniemożliwiało mu powrót na Ziemię do chwili, aż uda sieje unormować dzięki lekom i ćwiczeniom.
Brał leki, zaniedbywał ćwiczenia i założył we własnej kwaterze bar, który miał być tajną speluną dla niego i jego kumpli. Po latach właściciel zamienił się w małego człowieka grubego jak beczka, z łysiną lśniącą w świetle fluorescencyjnych lamp, z wiecznym szczerbatym uśmiechem w pulchnej, pokrytej tatuażami twarzy. Często powtarzał szefom, że w roli barmana znalazł swoje prawdziwe powołanie: „Porcja radosnej i szczerej rady”, jak mawiał.
Bar mieścił się kilka poziomów pod powierzchnią Grand Plaża i miał rozmiary połączonych dwóch zwykłych kwater mieszkalnych wyciętych w księżycowej skale. Był cichy. Nie grała tam muzyka, chyba że ktoś usiadł za syntezatorem, zakurzonym, rzadko używanym, stojącym w najdalszym, najciemniejszym kącie pomieszczenia. Jedynym odgłosem był szum wielu prowadzonych rozmów.
Pelikany były wszędzie. Holograficzne wideo za barem pokazywało je, jak brodzą w płytkiej wodzie między Zatoką Meksykańską a eleganckimi apartamentowcami i nadmorskimi hotelami, które już dawno zatonęły. Fotografie pelikanów zdobiły wszystkie ściany. Figurki pelikanów stały na końcach kontuaru, a ruchome dekoracje przedstawiające te ptaki zwieszały się z wypolerowanego skalistego sufitu. Metrowy pluszowy pelikan stał obok komputera barmana, odziany w krzykliwą koszulkę z Florydy, gapiąc się na gości kwadratowymi, szklanymi oczami.
Pancho lubiła bar Pelikan. Wolała go od małego schludnego bistro przy Grand Plaża, gdzie pijali turyści i menedżerowie. Pelikan był jakąś namiastką domu z dala od domu; przychodziła tu na tyle często, że była uważana za bywalczynię, i zwykle zamawiała tyle samo kolejek, co większość pijących, stłoczonych wokół baru.
Wymieniła pozdrowienia z pozostałymi stałymi klientami, a właściciel, jak zwykle pracujący za barem, oderwał się od zaciekłej dyskusji z ponuro wyglądającym rudzielcem, zniknął za kontuarem i nalał Pancho jej ulubionego drinka, margaritę z prawdziwą lemonką z hydroponicznego sadu Selene.