Randolph zaśmiał się.
— Kawy? Herbaty? Czegoś zimnego?
— Mogę użyć twojego komputera przez minutkę? — spytała. Był zdziwiony, ale odparł.
— Tak, pewnie — po czym dodał głośniej: — Komputer, głos gościa.
Pancho podeszła do biurka i pochyliła się nad ekranem. Podała swoje imię i komputer ożył. Po paru sekundach przywołała gestem Randolpha, żeby podszedł i spojrzał na ekran.
Podszedł i popatrzył.
— Cóż to jest, u licha?
— Osobiste menu programów Martina Humphriesa.
— Humphriesa? — Randolph opadł na krzesło.
— Tak. Wczoraj włamałam się do jego komputera. Możesz się podpiąć, kiedy chcesz.
Randolph spojrzał na Pancho, po czym znów przeniósł wzrok na ekran.
— I on o tym nie wie?
— Och, prędzej czy później się domyśli. Ale na razie nie wie.
— Jak ty to zrobiłaś, u licha? Pancho uśmiechnęła się.
— Czary.
— Hm — mruknął Randolph. — Szkoda, że nie zrobiłaś tego parę dni wcześniej.
— Czemu?
— Jesteśmy teraz wspólnikami.
— Ty i Humphries? Wspólnikami?
— Humphries, Selene i Astro. Założyliśmy spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością: Starpower Limited.
— Ale numer! Gdzie mogę kupić akcje?
— Spółka nie jest publiczna. Oczywiście Duncan i jego ludzie dostaną po pakiecie akcji, ale poza tym składa się z Humphriesa, mnie i dobrych obywateli Selene. Jeśli się uda, Selene będzie płacić niskie podatki.
Czując rozczarowanie, Pancho mruknęła:
— Tak, tylko grube ryby, nie?
Randolph obdarzył ją krzywym uśmieszkiem.
— Och, pewnie za wyjątkowe osiągnięcia przyznamy od czasu do czasu po parę akcji.
— Na przykład za pilotowanie ptaszka do Pasa Asteroid i z powrotem.
Randolph skinął głową.
— Dobrze — odparła Pancho z zapałem. — A tymczasem możesz sobie pogrzebać po plikach Humphriesa, jeśli chcesz.
Randolph wyczyścił ekran szybkim, nerwowym wciśnięciem klawisza „Wyjście”.
— Tracisz czas na pilotowanie statków — rzekł do Pancho. — Byłabyś niezłym szpiegiem, mała.
— Wolę latać, niż szpiegować — odparła.
Randolph spojrzał na nią. Ma ładne oczy, pomyślała. Szare, ale nie zimne. Głębokie. Ze złotymi cętkami. Ładne.
— Nie wiem, czy chcę szperać po plikach Humphriesa — oświadczył.
— Nie chcesz?
— Facet nazwiskiem Stimson był kiedyś amerykańskim sekretarzem stanu. Jakiś wiek temu. Kiedy dowiedział się, że departament, stanu rutynowo przejmuje pocztę z zagranicznych ambasad w Waszyngtonie, nakazał zaprzestanie tej praktyki. Powiedział, że dżentelmeni nie czytają listów innych ludzi. Albo coś w tym stylu.
Pancho prychnęła.
— Może ty jesteś dżentelmenem, ale Humphries na pewno nie.
— Myślę, że masz rację tylko częściowo.
— W której części?
Randolph nie odpowiedział. Przycisnął guzik na konsoli telefonu. W drzwiach nieomal natychmiast pojawił się wielki Australijczyk.
— Znacie się? — spytał Randolph. Nie czekając na odpowiedź, przedstawił ich sobie: — George Ambrose, Pancho Lane.
— Miło mi poznać — rzekł Wielki George. Pancho uśmiechnęła się.
— George, mamy kogoś, kto potrafi ściągnąć zawartość twardego dysku tak, żeby właściciel się o tym nie dowiedział?
Wielki George spojrzał na Pancho, po czym spytał:
— Chcesz to zrobić możliwie dyskretnie, tak?
— Właśnie tak.
— To sam to zrobię. — Ty?
— Nie patrz tak na mnie — rzekł George. — Kiedyś byłem inżynierem, zanim mnie zwerbowałeś.
— Zanim cię zwerbowałeś, byłeś wyjętym spod prawa zbirem — odparł Randolph.
— Tak, tak, ale jeszcze wcześniej. Przyleciałem na Księżyc, żeby być zdalnym operatorem traktora na powierzchni. Mam dyplom z architektury oprogramowania, na litość.
— Nie wiedziałem o tym — zdziwił się Randolph.
— To teraz wiesz. Co jest do roboty?
— Chcę, żebyś popracował tu z Pancho. Ona ci powie, o co chodzi.
George spojrzał na nią.
— Dobrze. Kiedy zaczynamy?
— Natychmiast — odparł Randolph, po czym zwrócił się do Pancho. — George’owi możesz powiedzieć wszystko, co powiedziałabyś mnie.
— Jasne — przytaknęła Pancho. — W myślach dodała jednak: być może.
Fabryka nr 4
— Teraz bardziej coś mi przypomina — rzekł Dan.
Usłyszał w słuchawkach nerwowy śmiech Kris Cardenas.
Cała ich piątka była na jednym z poziomów fabryki, odziana w białe skafandry jak grupa astronautów albo turystów biorących udział w wycieczce po powierzchni. Przed nimi, na szerokim, obszernym piętrze fabryki, nie było niczego poza okrągłymi zbiornikami paliwa, mniejszą kulą komory reaktora i niedokończonym kanałem generatora MHD. Wszystkie te elementy były połączone solidnie wyglądającymi rurami i otoczone skrzyniami zawierającymi różne sproszkowane metale i sadzę: czysty pył węglowy. Dan, Cardenas i trójka jej nanotechników stali w grupie, zapakowani w skafandry, obserwując rezultaty pracy niezmordowanych nanomaszyn.
Dan wiedział, że na zewnątrz jest dzień. Przez otwarte boki fabryki widział słońce bezlitośnie oświetlające nagi księżycowy krajobraz. Wewnątrz fabryki, pod jej zakrzywionym dachem chroniącym przed światłem Ziemi i Księżyca, elementy napędu fu-zyjnego wyglądały na ciemne i matowe, jak niepolerowany diament, którym zresztą były.
— Potem zabierzemy się za pompy — rzekła Cardenas. — Jak tylko skończymy kanał MHD. A potem dysze rakietowe.
Dan usłyszał w jej głosie niepokój. Nie lubiła wychodzić na powierzchnię. Mimo tylu lat spędzonych na Księżycu — a może właśnie dlatego — bała się przebywania na zewnątrz.
Fabryki Selene były wybudowane na powierzchni Księżyca, w kosmicznej próżni, i działały prawie zupełnie automatycznie, sterowane przez operatorów przebywających w bezpiecznych centrach sterowania pod powierzchnią.
— Wszystko w porządku, Kris? — spytał?
— Lepiej czułabym się na dole — odpowiedziała szczerze.
— Dobrze, to chodźmy. Przepraszam, że cię tu zaciągnąłem. Chciałem zobaczyć na własne oczy, jak idzie praca.
— Już dobrze — odparła, ale odwróciła się i ruszyła w stronę śluzy i traktora, który przywiózł ich do fabryki.
— Wiem, że tutejsza próżnia jest znakomita dla celów przemysłowych — wyjaśniła przepraszającym tonem. — Ale mnie śmiertelnie przeraża.
— Nawet jak jesteś zapakowana w przyjemny skafander? — spytał Dan, idąc koło niej przez halę fabryczną.
— Może chodzi o skafander — odparła. — A może mam lekką klaustrofobię.
Zanieczyszczenia były dla ludzi z Ziemi czymś oczywistym. Podczas pobytu na planecie tętniącej życiem od bakterii do wielorybów, w powietrzu gęstym od zanieczyszczeń spowodowanych działalnością ludzi, jak i naturalnych, głęboko pod warstwą niestabilnej atmosfery, która przenosiła zarodniki, kurz, pyłki, smog, wodę i inne substancje, dla ludzi spoza Ziemi czystość była kwestią bardzo istotną. Dlatego właśnie Dan, którego system odpornościowy uległ osłabieniu wskutek dawek promieniowania, na jakie był narażony w kosmosie, nosił zatyczki do nosa i maseczki sanitarne podczas pobytu na Ziemi.
W wysokiej próżni powierzchni Księżyca, tysiące razy lepszej od próżni na niskich orbitach nad Ziemią, środowisko było nie tylko wolne od zewnętrznych zanieczyszczeń, ale można było, praktycznie za darmo, usuwać zanieczyszczenia z większości materiałów. Mikroskopijne bąbelki gazów uwięzione w strukturze metalu uwalniały się ze struktury krystalicznej metalu i uciekały w próżnią. Dlatego właśnie fabryki Selene znajdowały się na powierzchni, gdzie miały kontakt z oczyszczającą próżnią.