— Nie musimy znów przechodzić przez myjnię — rzekł Dan, dotykając ramienia Cardenas. — Możemy iść prosto do traktora.
Obszedł pękatą śluzę i zeskoczył z betonowej płyty, która tworzyła strop fabryki. W niskiej księżycowej grawitacji opadał powoli trzy metry w dół i wylądował na regolicie. Jego buty wznieciły mały obłoczek pyłu, który leniwie uniósł się aż do kolan.
Cardenas podeszła do brzegu płyty, zawahała się, po czym skoczyła na dół, gdzie czekał na nią Dan.
Jak wszystkie księżycowe fabryki, także i ta była zbudowana na grubej betonowej platformie, wysoko nad powierzchnią pylistego gruntu. W miejscu, gdzie nie ma wiatrów, niebezpieczeństwo kontaktu z zanieczyszczeniami z zewnątrz było niewielkie. Zakrzywiona kopuła z przypominającego plaster miodu aluminium chroniła fabrykę przed nieprzerwanym opadem meteoroidów i twardym promieniowaniem Słońca i głębokiego kosmosu.
Najbardziej problematycznym źródłem zanieczyszczeń byli sami ludzie, którzy czasami wchodzili do fabryk, nawet mimo stosowania skafandrów. Przed wejściem do hali fabrycznej Dan i cała reszta musiała przejść przez myjnię, specjalną śluzę wyposażoną w elektrostatyczne szczotki, gdzie za pomocą specjalnych sproszkowanych detergentów usuwano ślady oleju, wilgoci czy innych mikroskopijnych zanieczyszczeń, które przyczepiały się do zewnętrznych powierzchni skafandrów.
Traktor powoli sunął do głównej śluzy Selene, a Dan rozmyślał o tym, co właśnie widział. Na jego oczach rósł kanał MHD; przyznał, że wszystko działo się powoli, ale przyrost był widoczny: nanomaszyny rozmiarów wirusa brały atomy węgla i innych pierwiastków ze skrzyń i umieszczały je na swoim miejscu, jak dzieci budujące miasto z klocków.
— Ile jeszcze? — spytał przez mikrofon wbudowany w hełm. Cardenas, siedząca obok niego, zrozumiała pytanie.
— Trzy tygodnie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z programem.
— Trzy tygodnie? — zdziwił się Dan. — Wygląda, jakby prawie skończyły.
— Muszą jeszcze skończyć kanał MHD, a to skomplikowana praca. Elektrody dla prądu o wysokim natężeniu, magnesy nadprzewodzące i tak dalej. Potem pompy, które też nie są sielanką i na końcu dysze rakietowe, także dość złożone: fullerenowe mikrorurki, w których będzie płynął kriogeniczny wodór o parę centymetrów od plazmy, o temperaturze dziesięciu tysięcy stopni. Potem…
— Dobrze, dobrze — rzekł Dan, podnosząc dłonie w rękawicach. — Trzy tygodnie.
— Taki jest harmonogram.
Dan znał harmonogram. Miał nadzieję, że Cardenas zaskoczy go lepszymi nowinami. Przez ostatnie sześć tygodni jego prawnicy ustalali szczegóły statusu nowej firmy, Starpower Ltd. Prawnicy Humphriesa czepiali się każdego detalu, a prawnicy Selene ograniczyli negocjacje do starannego zbadania umowy, a i to głównie dzięki nagabywaniu Douga Stavengera.
Ale teraz wszystko grało. Dan znalazł fundusze na urzeczywistnienie napędu fuzyjnego i nadal kontrolował Astro Manu-facturing. Astro kulało finansowo, ale Dan wyliczył, że firma powinna przetrwać do chwili, aż pojawią się zyski z napędu fuzyjnego.
A mimo to nie przestawał wywierać nacisków na Cardenas, żeby przyspieszyć sprawę. To był wyścig łeb w łeb: Astro już zaczęło budowę ostatniego satelity energetycznego. Dan wiedział, że po jego zakończeniu zacznie się prosty zjazd ku katastrofie. Nie było widoków na żadne nowe kontrakty budowlane w kosmosie.
— Czy ten łazik nie może jechać szybciej? — spytała niecierpliwie Cardenas.
— Jedziemy na pełnym gazie, proszę pani — odparł niewzruszony technik przy sterach.
Pragnąc jakoś odwrócić jej uwagę od myślenia o przebywaniu na otwartej przestrzeni, Dan spytał:
— Widziałaś dziś wiadomości z Ziemi?
— Zamieszki w Delhi przy rozdzielaniu żywności? Tak, widziałam.
— Oni głodują, Kris. Jeśli monsun znów nie przybędzie, czeka ich klęska głodu, i to na dużym obszarze.
— Nie możemy wiele zrobić — zauważyła Cardenas.
— Teraz nie — mruknął Dan.
— Sami się w to wpakowali — rzekła twardo. — Mnożą się jak króliki.
Jest strasznie zgorzkniała, pomyślał Dan. Ciekawe, jaka by była, gdyby jej mąż i dzieci zostali z nią na Księżycu. Westchnął i przyznał w duchu: ma powód, żeby być zgorzkniała.
Wielki George czekał na Dana w jego prywatnym gabinecie. Siedział na sofie, nad stosem wydruków porozrzucanych na małym stoliku.
— Co to jest? — spytał Dan, siadając na krześle obok. Kiedy George siadał na sofie, nikt inny już się tam nie mieścił.
— Wydruki z plików Humphriesa — wyjaśnił George, a na jego twarzy malowało się zatroskanie. — Wiesz, on chce cię udupić.
— Wiem.
Postukując wielkim palcem w stertę wydruków, George oznajmił:
— Kupuje każdą akcję Astro, która mu wpadnie w ręce. Po cichu. Żaden wielki wykup, żadnego zamieszania, ale naciska na maklerów, żeby kupowali po każdej cenie.
— Świetnie — mruknął Dan. — Może te cholerne akcje pójdą trochę w górę.
George uśmiechnął się półgębkiem.
— Nie zaszkodziłoby. Od dawna zaliczają swobodny upadek.
— Chyba nie chcesz sprzedać, co?
— Ilość, którą mam — odparł George ze śmiechem — nie robi żadnej różnicy, w jedną czy w drugą stronę.
Dana to nie rozśmieszyło.
— Gdybyś kiedyś chciał sprzedać, przyjdź najpierw do mnie, dobrze? Kupię po cenie rynkowej.
— Humphries kupuje dwa punkty powyżej pieprzonej ceny rynkowej.
— Tak?
— W niektórych przypadkach, przy dużych pakietach akcji.
— Skurwiel — mruknął ze złością Dan, wymawiając to słowo starannie. — Wie, że nie mam forsy na wykupienie mniejszościowych akcjonariuszy.
— Nie jest tak całkiem źle — rzekł George. — Wykonałem kilka obliczeń. Jeśli będzie dalej w tym tempie skupował akcje Astro, zostanie akcjonariuszem większościowym zajmie mu dwa lata.
Dan patrzył w przestrzeń i intensywnie nad czymś myślał.
— Dwa lata. Do tego czasu Pas Asteroid zacznie przynosić zyski. Powinien, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
— A jeśli nie?
Dan wzruszył ramionami.
— To Humphries przejmie kontrolę nad Astro i wywali mnie na bruk.
— A wtedy ja mu urwę łeb — zaproponował George.
— Miła propozycja, ale wtedy będziemy mieli do czynienia z jego prawnikami.
George wzniósł oczy do nieba.
Grand Plaża
To już zaczyna być głupie, złościła się Pancho. Humphries nie ufa telefonom ani elektronicznym łączom; za łatwo się wpiąć, mówi. Musimy więc spotykać się twarzą w twarz, osobiście, ale w takich miejscach, żeby nikt nie zauważył nas razem. I te miejsca już się kończą.
Przestał zapraszać Pancho do swojego domu na najniższym poziomie. Martwił się, że ktoś ją zobaczy w miejscu, w którym nie powinno jej być. Tak twierdził, ale Pancho wiedziała, że przestał ją zapraszać, odkąd poznał Mandy. Dom więc odpadał.
Wychodzenie na zewnątrz z wycieczkami dla turystów jest durne, pomyślała. Poza tym, prędzej czy później ktoś rozpozna sławnego i znanego Martina Humphriesa w autobusie. A ile razy pracownica Astro może brać wolne popołudnie, żeby zrobić sobie wycieczkę na powierzchnię? Co za absurd.