Выбрать главу

— Trochę wygląda to na rysunek paru przedszkolaków — mruknął Humphries.

— Coś w tym stylu — odparł Dan. — Mnóstwo tam skał latających we wszystkich kierunkach.

Znów postukał w klawisze i linie znikły, zostały tylko malutkie plamki światła migające tu i tam.

— Tak to z grubsza wygląda — rzekł Dan. — Wielka pustka i parę latających tu i tam kamyków.

— Niektóre z tych kamyków mają kilometry średnicy — zauważył Humphries.

— Tak, największa to…

— Ceres. Odkrył ją ksiądz w Nowy Rok 1801.

— Widzę, że odrobiłeś zadanie domowe — zauważył Dan. Humphries uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Ma trochę ponad tysiąc kilometrów średnicy.

— Gdyby kiedyś uderzyła w Ziemię…

— Totalny koniec. Jak uderzenie, które załatwiło dinozaury.

— Jeszcze tego im trzeba na dole — mruknął Dan. — Katastrofy powodującej wymieranie.

— Wracajmy do pracy — zaproponował kwaśno Humphries. — Na razie w stronę Ziemi nie leci żadna wielka skała.

— Żadnej nie wykryto — poprawił go Dan. — Na razie.

— Wiem — odparł Humphries. Mówił dalej z namysłem: — Czemu nie wykonamy lotu demonstracyjnego na Marsa i nie przeprowadzimy małych poszukiwań na obu małych księżycach? Przecież to są w końcu schwytane asteroidy.

— MKA wyłączyła cały system Marsa z działań komercyjnych. To obejmuje Dejmosa i Fobosa.

Pochylając się nad stołem konferencyjnym, Humphries rzekł:

— Ale moglibyśmy potraktować taki lot jako misję naukową. Wiesz, posłać parę geologów, żeby odłupali kilka próbek skał, zanalizowali, z czego one są.

— Na ten temat istnieje już mnóstwo danych — przypomniał Dan.

— Ale moglibyśmy pokazać potencjalnym inwestorom, że napęd fuzyjny działa, a na asteroidach jest mnóstwo bogactw naturalnych.

— Gdybyśmy nawet dostali pozwolenie MKA… — skrzywił się Dan.

— Mogę to załatwić — rzekł z przekonaniem Humphries.

— Jeśli nawet, ludzie latają na Marsa od lat. Ba, od dziesięcioleci. Lot na Marsa nie zrobi na inwestorach wrażenia.

— Nawet jeśli rakieta z napędem fuzyjnym doleci tam przez weekend?

— Musimy lecieć do Pasa — odparł stanowczo Dan. — To zrobi wrażenie na inwestorach. Musimy im pokazać, że napęd fuzyjny zmieni ekonomiczny obraz świata.

— Tak sądzę — przytaknął niechętnie Humphries.

— I musimy dobrać się do metalicznej asteroidy, takiej z rodzaju niklowo-żelazowych. Tam są metale ciężkie, a tych nie da się znaleźć na Księżycu ani asteroidach bliskich Ziemi.

— Złoto — rozpromienił się Humphries. — Srebro i platyna. Masz pojęcie, co się stanie z rynkiem metali szlachetnych?

Dan zamrugał. To ja próbuję przenieść ziemski przemysł w kosmos, a on będzie się bawił z cenami złota. Chyba nie nadajemy na tych samych falach; nie mamy podobnych celów ani nawet tych samych wartości.

Uśmiechając się chytrze, Humphries rzekł:

— Moglibyśmy zdobyć sporo kapitału od ludzi, którzy zapłaciliby nam tylko po to, żebyśmy nie sprowadzali tych metali na Ziemię.

— Może — przyznał Dan.

— Znam przynajmniej trzech członków rządu, którzy osobiście kupiliby akcje Starpower tylko po to, żebyśmy nie zarzucili rynku metalami szlachetnymi.

— I założę się — warknął Dan — że są to członkowie rządów państw, które są biedne, cierpią głód i co rok zapadają się coraz niżej. Humphries wzruszył ramionami.

— Nie rozwiążemy wszystkich problemów świata, Dan.

— Powinniśmy przynajmniej spróbować.

— I tu się różnimy — rzekł Humphries, celując palcem wskazującym w stronę Dana. — Ty chcesz być zbawicielem. Ja chcę zarobić trochę forsy.

Dan patrzył na niego w milczeniu przez długą chwilę. On ma rację, pomyślał Dan. Kiedyś byłem zainteresowany tylko zarabianiem pieniędzy. A teraz mam to gdzieś. Już mam dość. To przestało mieć sens. Odkąd Jane zginęła — Boże, stałem się dobroczyńcą!

Pochylając się znów w stronę Dana, z zaciętym, szczerym wyrazem twarzy, Humphries rzekł:

— Posłuchaj, Dan. W chęci zarabiania pieniędzy nie ma nic złego. Nie zbawisz świata. Nikt go nie uratuje. Najlepiej więc uwić sobie gniazdko…

— Muszę próbować — przerwał mu Dan. — Nie mogę siedzieć tutaj i czekać, aż się potopią, zagłodzą albo pogrążą w kolejnym średniowieczu.

— Dobrze, dobrze — Humphries uniósł dłonie w pojednawczym geście. — Chcesz walić głową w mur, proszę bardzo. Może asteroidy są rozwiązaniem. Może uda ci się uratować świat, w ten czy w inny sposób. A tymczasem trochę na tym zarobimy.

— Tak.

— Jeśli nie zarobimy, Dan, nic dobrego nikomu z tego nie przyjdzie. Musimy zarabiać pieniądze albo wypadniemy z tego interesu. Wiesz o tym. Nie możemy zrealizować tej misji po kosztach. Musimy wykazać zysk.

— A przynajmniej potencjalny zysk — wtrącił Dan. Humphries zastanowił się przez chwilę, po czym zgodził się z nim.

— Dobrze. Potencjalny zysk. Na to mogę się zgodzić. Musimy pokazać finansjerze…

— Temu, co z niej zostało. Humphries roześmiał się.

— Och, nie martw się o finansjerę. Ludzie tacy, jak mój ojciec, zawsze będą mieli się znakomicie, bez względu na to, co się stanie. Jeśli cały świat zatonie, będą sobie siedzieć gdzieś na szczycie góry, tłuści i zadowoleni, i czekać aż wody opadną.

Dan z trudem ukrywał niesmak.

— Świetnie, wracajmy do pracy. Chyba wystarczy nam już filozofii jak na jeden ranek.

Humphries wyraził zgodę skinięciem głowy i uśmiechem.

Kilka godzin później, kiedy Dan opuścił salę konferencyjną, Humphries wrócił do swojego gabinetu i opadł na fotel z wysokim oparciem. Wyciągnął się wygodnie i patrzył w sufit, a fotel dopasował swój kształt do pozycji jego ciała. Humphries rozluźnił się i uśmiechnął szeroko. Nie zauważył, powiedział sobie w duchu. Liczby są w budżecie, Randolph patrzył na nie i prześliznął się wzrokiem po nich, jakby były napisane atramentem sympatycznym.

Rozproszenie uwagi Randolpha było tak banalnie łatwe. Wystarczy go podpuścić, żeby zaczął tę swoją idiotyczną krucjatę. Wszystko inne przestaje się wtedy liczyć. Chce lecieć do Pasa Asteroid, żeby uratować świat. Jak Kolumb, który chciał dotrzeć do Chin, żeglując nie w tym kierunku, co trzeba.

Humphries zaśmiał się w głos. Wszystko jest w budżecie, a on nic nie zauważył. Może myśli, że to zapasowy egzemplarz, środek bezpieczeństwa. To w końcu nie jest jakaś bardzo duża suma. Kiedy już nanomaszyny zbudują jeden egzemplarz, zbudowanie następnego będzie kosztować grosze. Rzeczywiste koszty wiążą się z projektowaniem i programowaniem, a wszystko’zostało zamortyzowane przy pierwszym modelu. Całe koszty to materiał i praca paru osób nadzorujących proces. Nanomaszyny pracują za darmo.

Znów się roześmiał. Randolph myśli, że jest strasznie cwa-ny, zabierając siostrę Pancho z katakumb. Boi się, że ją załatwię? A może to on chce trzymać Pancho w szachu? Nie byłaby mi już do niczego potrzebna, ale co z tego, jaki z niej teraz pożytek? Zbuduję drugi napęd fuzyjny, a on wciąż o niczym nie wie!

Port kosmiczny ARMSTRONG

Pancho spojrzała na pustą, spaloną ogniem odrzutu równinę ośrodka startowego i z niezadowoleniem zmarszczyła nos.

— Wygląda tak sobie.

Stojąc obok niej w kopule obserwacyjnej, Dan musiał się z nią zgodzić. Napęd fuzyjny wyglądał jak dzieło pijanego hydraulika: pękate kule diamentu, które błyszczały w ostrych, nie-przyćmionych promieniach Słońca padających na księżycową powierzchnię, dziwaczne kształty kanału MHD, pompy, które podawały paliwo do komory reaktora, panele chłodnicy i mnóstwo dysz rakietowych, wszystko to połączone surrealistycznym labiryntem rur i przewodów. Całe to ustrój stwo było zamontowane na platformowatym pokładzie pokracznego modułu startowego stojącego na rozkraczonych nogach, przycupniętego i cichego na okrągłej platformie startowej z gładkiego, księżycowego betonu.