Выбрать главу

— Wiesz, że osłona musi mieć co najmniej metr grubości — rzekła Pancho, kopiąc obok niego.

— Tak.

— A potem będziemy musieli przekopać się na zewnątrz, kiedy już chmura przejdzie.

— Tak — odparł Dan. Nie mógł wiele więcej powiedzieć bez przerywania pracy. Odzwyczajone od wysiłku mięśnie bolały.

Wydawało mu się, że minęły całe godziny, nim usłyszał znów głos Pancho.

— A jak wy sobie radzicie, Mandy?

— Doskonale. Znaleźliśmy ładną jaskinię i prawie całkiem ją zasypaliśmy.

— Jak się zakopiemy, łączność radiowa się pogorszy — zauważyła Pancho.

— Tak, na pewno.

— Macie ze sobą zbiorniki z powietrzem?

— Oczywiście.

Dan dojrzał, że ich zbiorniki z powietrzem nadal leżą na powierzchni, na wyciągnięcie ręki.

— Dobrze, nie wyłączajcie radia. Jeśli zostaniemy całkiem odcięci, siedzicie w dziurze przez czternaście godzin. Zrozumieliście?

— Zrozumiałam, czternaście godzin.

— Czas start.

— Czternaście godzin, czas start — potwierdziła Amanda.

— Bawcie się dobrze.

— Do zobaczenia za czternaście godzin — dodał Fuchs.

— Tak jest — odparł Dan i dodał w myślach: żywi lub martwi.

Do Pancho zaś powiedział:

— Może lepiej przyniosę tu zbiorniki z powietrzem. Zanim Pancho zdołała zaprotestować, odepchnął się od wlotu dziury i pożeglował nad ciemną, nierówną powierzchnią. Rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł kryjówki, jaką wykopali sobie Amanda i Fuchs. Dobra robota, pomyślał, naciskając manetki dysz, by znów wylądować na powierzchni.

Cylindry nie ważyły prawie nic, ale wsuwając je do otworu, manewrował nimi bardzo ostrożnie. Nadal mają masę i inercję. Mógłbym rozwalić hełm Pancho albo połączenia jej skafandra, gdyby których z nich na nią spadł.

Wpełzając z powrotem do otworu, Dan ciężko oddychał i cały był zlany zimnym potem.

— Nie jesteśmy przyzwyczajeni do solidnej roboty, co, szefie? — droczyła się z nim Pancho.

Dan potrząsnął głową wewnątrz hełmu.

— Jak tylko wrócimy do Selene, poddam się kuracji odmładzającej.

— Ja też.

— Ty? W twoim wieku?

— Mówią, że im prędzej tym lepiej. Dan prychnął.

— Lepiej późno niż wcale.

— Poziom promieniowania rośnie — rzekła Pancho, zabierając się z powrotem do zagrzebywania ich jamy. — Lepiej bierzmy się do roboty, bo już nigdy nie będziemy wyglądać młodziej.

— Ani starzej — mruknął Dan.

Pogrzebani żywcem. Historia jak z Edgara Allana Poe, pomyślał. Wiedział, że Pancho jest o parę centymetrów od niego, podobnie jak zbiorniki powietrza. Nic jednak nie widział. Byli zagrzebani pod prawie metrową warstwą żwiru, zwinięci w pozycji embrionalnej, nic nie widząc ani nie słysząc — mogli tylko czekać?

— …u was? — usłyszał wśród trzasków słaby głos Amandy.

— W porządku — odpowiedziała Pancho. — Właśnie się zastanawialiśmy, jak tu zorganizować jakiś taniec w stylu country.

Dan stłumił w sobie warknięcie. Tylko tego nam brakowało, pomyślał, wieśniackiego humoru. I nagle, zaśmiał się, aż się zdziwił.

Nie słyszał określenia „wieśniak z czerwonym karkiem” od pobytu w Teksasie, całe wieku temu. Poza Ziemią takich nie ma, uprzytomnił sobie. Tu się nie da opalić. Ugotować, owszem. Zostać usmażonym przez promieniowanie. Ale nie opalić, chyba że w solarium siłowni w Selene.

Pogrzebał prawą ręką w otaczającym go luźnym żwirze i natrafił na klawiaturę znajdującą się na lewym przedramieniu. Wywołał wyświetlanie danych z czujników statku. Zaprogramowali skafandry, żeby wyświetlały obraz na wewnętrznej powierzchni hełmów. Nic, tylko prążki kolorowego chaosu. Albo sterta żwiru odcięła łączność, albo burza radiacyjna ją zakłóca. Pewnie i jedno, i drugie.

— Która godzina? — spytał Dan.

Przynajmniej mógł porozmawiać z Pancho. Choć łączność radiowa zanikła, leżeli na tyle blisko siebie, że mogli przebić się przez żwir i zetknąć się hełmami.

— Jeszcze ponad czternaście godzin, szefie.

— Chcesz powiedzieć, że nie siedzimy tu nawet godziny?

— Dokładnie czterdzieści dziewięć minut.

— Cholera — rzekł Dan z uczuciem.

— Zdrzemnij się. To najlepszy sposób spędzania czasu. Dan pokiwał głową wewnątrz hełmu.

— Nie ma nic lepszego do roboty. Usłyszał, jak Pancho chichocze.

— Co cię tak rozbawiło?

— Mandy i Lars. Założę się, że właśnie próbują wykombinować, jak wpakować się razem do jednego skafandra.

Dan też się roześmiał.

— Może my też powinniśmy spróbować.

— Szefie! — wykrzyknęła Pancho w udawanym szoku. — To jest molestowanie seksualne.

— Nie ma nic lepszego do roboty — powtórzył. — W tym skafandrze nie można nawet brzydko pobawić się z samym sobą.

— Ja mogę — drażniła się z nim Pancho.

— To jest dopiero molestowanie seksualne — mruknął Dan.

— Nie. Lepsza konstrukcja.

Dan oblizał usta. Czuł pragnienie i zimno, a mimo to się pocił. Bolał go żołądek.

— Jak się czujesz, Pancho?

— Zmęczona. Znudzona. Zbyt rozdygotana, żeby spać. A ty?

— Chyba tak samo. Bolą mnie wszystkie kości.

— A jak twoje ciśnienie?

— Skąd u licha miałbym wiedzieć?

— Czujesz pulsowanie w uszach? — Nie.

— To chyba wszystko w porządku.

— Dziękują, doktor Pancho.

— Zdrzemnij się, szefie. Ja chyba spróbuję.

— Mówiłaś, że jesteś zbyt rozdygotana.

— Tak, ale spróbuję. Zamknę oczy i będę myśleć o czymś przyjemnym.

— Powodzenia.

— Ty też spróbuj.

— Jasne.

Dan zamknął oczy, ale jego myśli nie były przyjemne. Gdy je otworzył, namacał klawiaturę na nadgarstku i wyświetlił dane z czujnika promieniowania skafandra. Obraz był zniekształcony krzywizną hełmu i niewyraźny. Spróbował wytężyć wzrok. Nie wygląda źle, pomyślał. Krzywa rośnie, ale wolno i ciągle jest daleko od czerwonego obszaru.

Spróbuj zasnąć. Na pewno był dość zmęczony. Odpręż się! Pomyśl o tym, co będziesz robić, kiedy znajdziesz się z powrotem w Selene. Chciałbym dać Humphriesowi w mordę. Dan wyobraził sobie, jak rozwala Humphriesowi nos solidnym prawym prostym.

Gdzieś w jego głowie rozległ się głos i przypomniał mu stare powiedzenie: zemsta najlepiej smakuje na zimno.

Przywalenie Humphriesowi w mordę byłoby zabawne, ale czy to naprawdę byłaby kara dla tego łajdaka? Próbował mnie zabić. Może mu się uda; jeszcze się z tego nie wydostaliśmy. Jeśli umrę, przejmie Astro. Jak mogę mu to uniemożliwić? Jak go powstrzymać, choćby zza grobu?

Dan zachichotał gorzko. Ja już jestem w grobie, uświadomił sobie. Już mnie pogrzebano.

Laboratorium nanotechnologiczne

Charley Engles wyglądał na zmieszanego i zdenerwowanego. Nerwowo przeczesał dłonią swoje jasne włosy.

— Kris, nie mogę cię tu wpuścić.

Było już dobrze po północy. Cardenas zdziwiła się, że ktoś jeszcze pracuje w laboratorium. Ochrona Selene nie zadała sobie trudu zmienienia kodu do głównych drzwi; wystukała go i drzwi posłusznie się otworzyły. Niestety, Engles pracował w swoim biurze i gdy tylko zobaczył Cardenas biegnącą wzdłuż pustych stanowisk, wynurzył się ze swojej przegródki i zatrzymał ją.