Prawdziwą pracę wykonywał komputer. Sztywniaki w głównym biurze tak zaprogramowały komputer, że rozpoznawał długą listę rzeczy uznanych za kwestionowane lub zwyczajnie nielegalne. Jeśli komputer wykrył taką czynność, uruchamiał alarm i pokazywał, gdzie ją wykryto.
Gdy do końca meczu zostały jeszcze cztery minuty i nadal był remis; rozległ się brzęczyk komputera.
Strażnik skrzywił się z niechęcią. Ekran główny migał przez chwilę, po czym wyświetlił obraz z umieszczonej na suficie kamery; przedstawiał on kobietę idącą przez jedno z laboratoriów. NIEUPRAWNIONY DOSTĘP, migały czerwone litery na dole ekranu.
Wydobycie informacji z komputera zajęło parę minut i wreszcie strażnik zadzwonił do szefa bezpieczeństwa, budząc go, rzecz jasna, i poinformował, że doktor Kris Cardenas weszła do laboratorium nanotechnologicznego. Szef mruknął coś, obrzucając strażnika niechętnym spojrzeniem, aż wreszcie wykrztusił:
— Dzięki, zaraz tam kogoś wyślę.
Rozłączył się, a strażnik powrócił do przerwanego oglądania meczu. Zanosiło się na dogrywkę.
Przystań
Dan bardzo starał się zasnąć, ale nie zdołał. Pancho próbowała wywołać Amandę i Fuchsa, ale się nie zgłaszali.
— Pewnie na zewnątrz jest duży szum — rzekła.
Dan odniósł wrażenie, że jest zmartwiona. To do niej niepodobne. A może jest tylko zmęczona. Albo znudzona.
Jak można się nudzić, kiedy o metr szaleje burza, zastanawiał się Dan. Jakaś burza. Nie taka z piorunami i grzmotami. Nie ma żadnego hałasu, jeśli nie liczyć szumów i trzasków w radiu.
Cicha. Spokojna jak śmierć.
Dan znalazł ustnik w obręczy szyjnej skafandra i pociągnął łyk wody. Bez smaku i ciepła. Jak recyklowane szczyny.
Jeszcze ponad siedem godzin. Przecież ja tu zwariuję.
I wtedy poczuł w ustach smak krwi.
Uderzyło go to jak prąd. Dreszcz przeszył całe jego ciało. Wszystko inne stało się nieistotne.
Dziąsła mi krwawią, pomyślał, próbując opanować narastającą panikę. Jeden z pierwszych objawów choroby popromiennej.
Albo przez przypadek ugryzłeś się w język, powiedział sobie w duchu.
Tak, jasne, odparł sardoniczny odgłos w jego głowie. Przecież już przeszedłeś chorobę popromienną, wiesz, jak to wygląda. Tylko że tym razem nie masz dokąd pójść, możesz tylko siedzieć w tym grobie i czekać, aż promieniowanie zrobi swoje.
— Pancho — wychrypiał, dziwiąc się, jak bardzo ma sucho w gardle.
— Jestem, szefie.
— Możesz włączyć rejestrator skafandra?
— Tak… chyba tak.
Dan wyczuł, jak Pancho porusza się w żwirowatym pyle. Pewnie tak żyją krety, pomyślał, korzystając głównie z dotyku, nie ze wzroku. Czuł ucisk w żołądku i mdłości. Jezu, żebym tylko nie porzygał się w dwakroć przeklętym skafandrze, błagał w myślach.
— Raz, dwa, trzy, próba — odezwała się Pancho. Po chwili usłyszał te słowa jeszcze raz.
— Rejestrator działa.
— Dobrze — rzekł Dan. — Załatwmy to. — Odchrząknął. Czuł szorstkość w gardle. Starając się, by jego głos brzmiał możliwie normalnie, oświadczył:
— Nazywam się Dan Randolph, dyrektor wykonawczy Astro Manufacturing Corporation. To oświadczenie jest moją ostatnią wolą i testamentem. Sprzęt rejestrujący automatycznie oznaczy nagranie datą i godziną.
— Tak jest — wtrąciła Pancho.
— Nie przerywaj, mała. Co ja to mówiłem? Ach, tak, moją ostatnią wolą i testamentem. Niniejszym zapisują wszystkie moje akcje Astro Corporation mojej przyjaciółce i lojalnej pracownicy, Priscilli Lane, wraz z moim…
Pancho była tak zszokowana, że nawet nie oburzyła się, słysząc swoje prawdziwe imię.
— Mnie? Czyś ty ześwirował?
— Nie przerywaj! — warknął Dan. — Wszystkie moje akcje Astro Corporation Priscilli Lane, wraz z całym moim majątkiem osobistym.
Musiał zamilknąć i odetchnąć przez chwilę.
— I niniejszym powołuję Priscillę Lane na moje miejsce w zarządzie Astro Corporation.
Zastanowił się przez chwilę, po czym skinął głową z zadowoleniem.
— Może być. Wyłącz rejestrator.
— Po co to zrobiłeś? Skąd, u licha…
— Nie wyjdę z tego, mała — rzekł Dan zmęczonym głosem. — Promieniowanie mnie załatwi. Chcę, żebyś zajęła moje miejsce w zarządzie Astro Corporation i walczyła z tym skurwielem Humphriesem z całych sił, jakie ci jeszcze zostały.
— Ja? Ja jestem tylko zwykłym inżynierem… pilotem rakietowym, na litość boską.
— Jesteś moją dziedziczką, Pancho. Jak córka. Nie mam rodziny, której mógłbym wszystko zostawić, a poza tym znasz Astro jak nikt inny.
— Ale nie zarząd. Dan zaśmiał się lekko.
— Ustawisz ich sobie, mała. Zarządowi przyda się trochę młodej, świeżej krwi. Pewnie, będziesz musiała pokonać Humphriesa. On będzie chciał zostać przewodniczącym zarządu, kiedy mnie już nie będzie.
— Mówisz jak na łożu śmierci, szefie — rzekła cicho Pancho.
— Bo jestem na łożu śmierci, mała. Dziąsła mi krwawią. Czuję się słabo. Mam nadzieję, że nie dostałem sraczki.
— Z burząjuż prawie koniec.
— Ze mną też.
— Jak wrócimy na statek, w Selene będziemy za parę dni. Może szybciej. Podkręcę moc do pół g!
— A jak wyhamujesz? Uderzeniem? Wpakujesz się w środek krateru Alfons?
Pancho milczała przez chwilę. Dan cieszył się, że go nie widzi. Czuł się tak podle, że ręce by mu się trzęsły jak u niedołężnego staruszka, gdyby nie był zagrzebany w żwirze asteroidy.
— W Selene potrafią wyleczyć z choroby popromiennej — rzekła w końcu Pancho. — Za pomocą nanomaszyn.
— Jeśli dożyję powrotu do Selene.
— Jeszcze jakieś siedem godzin — powiedziała. — Poziom promieniowania spada.
— „Nie tak głęboka jak studnia” — zacytował Dan — „i nie tak szeroka jak kościelne wrota, ale w sam raz wystarczy.”[4]
— Majaczysz?
— Nie, to Szekspir, „Romeo i Julia”.
— Ach, tak.
— Zdrzemnę się teraz, mała. Jestem trochę zmęczony.
— Dobry pomysł.
— Obudź mnie, jak się skończy.
Kris Cardenas była wręcz zdziwiona, patrząc, jak jej ręce drżą przy pracy. Programowanie pożeraczy rozkładających cząsteczki oparte na węglu było banalnie proste i nie wymagało myślenia. Mała modyfikacja procedury stosowanej codziennie przy budowaniu diamentowych mechanizmów ze stert sadzy.
To nie trudność pracy była przyczyną. Siedząc na laboratoryjnej ławce, obserwując obrazy na ekranie, ukazujące to, co działo się pod mikroskopem, rozmyślała o konsekwencjach.
Pożeracze. Celowo przygotowałam porcję pożeraczy. Jeśli wydostaną się na wolność…
Uspokój się, skarciła się w duchu. Przeanalizuj to logicznie, krok po kroku.
Dobrze, wedrą się do środka i znajdą mnie martwą. Leżącą na podłodze. Zostawię informację na ekranie komputera. Wielkimi, czerwonymi literami, żeby nie mogli jej nie zauważyć. Przygotuję tylko mikropróbkę pożeraczy i wyłączę ich funkcje montażowe. Nie mogą się powielać. Zostaną w moim ciele.
4
William Shakespeare „Romeo i Julia”. Przełożył Stanisław Barańczak. „W drodze”, Poznań 1990.