A jeśli wydostaną się z twojego ciała? Będą rozkładać cię od środka. Cóż je powstrzyma przed wydostaniem się na zewnątrz?
Nic, odpowiedziała sobie. Włączę lampy ultrafioletowe przed połknięciem nanomaszyn. To je zniszczy, gdy tylko się wydostaną.
Wystraszyła się, słysząc pukanie do drzwi.
— Doktor Cardenas? Wiemy, że pani tam jest. Proszę otworzyć.
Skasowała wszystko na ekranie komputera i zaczęła szybko pisać.
„Uwaga. Połknęłam mikrogram pożeraczy. Są zaprogramowane na rozkładanie cząsteczek zawierających węgiel. Nie pozwólcie im się wydostać poza laboratorium. Zdezynfekujcie laboratorium ultrafioletem, zanim zabierzecie stąd moje ciało albo cokolwiek innego. Powiadomcie…”
Ktoś mocno uderzył w drzwi.
— Kris! Tu Doug Stavenger. Nie musisz tego robić. Wyjdź stamtąd.
Przeczytała szybko tekst na ekranie i usunęła ostatnie słowo. Nie trzeba powiadamiać Douga, skoro już tu jest.
— Kris, to nie twoja wina — głos Stavengera tłumiły ciężkie stalowe drzwi, ale doskonale słyszała naleganie w jego głosie. — Wyjdź i porozmawiaj ze mną.
Wstała z taboretu na cienkich nogach i podeszła do stacji dozującej na końcu ławki. Stał tam lśniący kubek z księżycowego aluminium, a w nim trochę wody zawierającej nanomaszyny, które miały ją zabić.
— Kris — zawołał Stavenger — spędziłaś całe życie pracując nad nanotechnologią. Nie niszcz tego. Nie dostarczaj kolejnego argumentu ludziom, którzy twierdzą, że nanomaszyny to mordercy.
Wzięła kubek i trzymała go w dłoniach, myśląc: nie mogę żyć z takim ciężarem. Popełniłam morderstwo. Zabiłam cztery osoby. Stevenger dalej krzyczał przez zamknięte drzwi.
— A tak mówią. Przecież wiesz. Powiedzą, że nanomaszyny zabiły najznakomitszą badaczkę w tej dziedzinie. Będzie to przykład na to, jak niebezpieczne są nanomaszyny i jak to mieli rację, postulując ich zakazanie.
Uniosła wzrok znad trzymanego kubka i spojrzała na zamknięte drzwi. To był pomysł Humphriesa, ale wykonanie moje. I zrobiłam to z ochotą. Pociągnął za sznurki, a ja zatańczyłam jak ślepa, posłuszna marionetka.
— Nie przekreślaj całego swojego życia, Kris — prosił Stavenger. — Zniszczysz wszystko, co stworzyłaś. Dostarczysz im argumentu, żeby tu wrócili i zmusili nas do przestrzegania ich prawa.
Humphries, pomyślała. Kiedy zginę, będzie mógł zwalić całą winę na mnie. Prawnicy go z tego wyciągną. Ujdzie mu to na sucho. Cztery morderstwa. Ze mną — pięć.
Cardenas zaniosła kubek z powrotem do stacji dozującej i starannie zamknęła go pokrywką. Gdy pokrywka zaskoczyła, umieściła kubek w sterylizatorze i zamknęła drzwiczki. Wewnętrzne ścianki zaświeciły, gdy ultrafiolet oblał naczynie.
Dlaczego miałabym umierać za Martina Humphriesa, zapytała w duchu. Ktoś musi się mu przeciwstawić. Ktoś musi wyjawić prawdę. Bez względu na cenę, muszę stawić mu czoła, stawić czoła im wszystkim.
— Przestań, Kris. Otwórz drzwi.
Widzą wszystko dzięki kamerze, uświadomiła sobie. Podeszła z powrotem do komputera i skasowała wiadomość. Ktoś z personelu może jutro zniszczyć pożeracze. W sterylizatorze nie stanowią zagrożenia.
Powoli podeszła do drzwi i zatrzymała się przy klawiaturze na ścianie obok.
— Doug? — zawołała.
— Jestem tu, Kris. Otwórz, proszę.
— To głupie — rzekła, czując się idiotycznie — ale zapomniałam kodu wprowadzonego przy resetowaniu zamka.
Po drugiej stronie drzwi słychać było pomruk stłumionych głosów. Potem odezwał się Stavenger, a w jego głosie słychać było ulgę.
— Dobrze, Kris. Ochrona przeniesie zaraz analizator. Otworzymy je za parę minut.
— Doug? — odezwała się ponownie. — Tak?
— Dzięki.
— Da nada — odparł.
Kiedy otwarto drzwi, Cardenas dziwiła się, że jest tak spokojna. Spojrzała śmierci w twarz i odkryła, że jest na tyle silna, by żyć dalej.
Korytarz na zewnątrz wypełniali ludzie w mundurach ochrony, kilku jej własnych pracowników z laboratorium, lekarze w bieli i Doug Stavenger.
— Wszystko w porządku? — spytał z niepokojem Stavenger. Cardenas udało się uśmiechnąć.
— Teraz tak — odparła.
Śmierć
— Hej, szefie, obudź się!
Głos Pancho był stłumiony, jakby dobiegał z daleka. Dan czuł, że bolą go oczy; otwarcie ich było prawdziwym wysiłkiem. Chciał je przetrzeć, ale ręce miał zagrzebane w żwirowatym pyle.
— Dan! Obudź się!
Usłyszał w jej głosie naleganie.
— Tak. Już… — czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła.
— Promieniowanie spadło do prawie normalnego poziomu — oznajmiła Pancho. — Dobrze się czujesz?
— Pewnie — skłamał. Czuł się za słaby, by się poruszyć i tak zmęczony, że było mu wszystko jedno.
— Trzeba stąd wyłazić.
Wygrzebywała się ze żwiru. Dan chciał jej pomóc, ale ledwo mógł ruszyć rękami. Chciał tylko spać. Jego żołądek nagle podskoczył i Dan poczuł nadchodzącą falę mdłości.
— Jesteśmy na górze, na otwartej przestrzeni — w głośniku hełmu rozległ się głos Amandy.
— Będzie mi potrzebna pomoc — odparła Pancho. — Dan źle się czuje.
Dan skupił się na tym, żeby nie zwymiotować. Do toalety, proszę, błagał w myślach. Nie chcę rzygać w skafandrze. Nawet w nieszczęściu, gdzieś w jego umyśle, odezwał się gorzki śmiech. Wszystko się do tego sprowadza, pomyślał. Wszystko, co robiłeś w życiu, znaczy tyle, co nic. Ważne jest tylko, żeby się nie porzygać ani nie stracić kontroli nad zwieraczami.
Wyczuł, że ktoś nad nim kopie szaleńczo, a potem uniosły go silne ramiona, wyciągając z zasypanego żwirem tunelu. Fuchs. Trochę przesadził i obaj odlecieli od asteroidy, wirując szaleńczo na otwartej przestrzeni. Dan dostrzegł, że Starpower 1 przesuwa się poza jego pole widzenia i nagłe niepowstrzymany kłąb żółci powędrował w górę jego przełyku i Dan zwymiotował, rozbryzgując treść żołądkową po całym hełmie. Odór był straszny. Odchrząknął i zwymiotował jeszcze raz.
— Łap się tutaj, szefie — rzekła Pancho. — Trzymam cię. Danowi wydało się, że ktoś inny też zwymiotował. Odgłos kogoś innego, kto rzyga, to wspaniała motywacja, żeby zrobić to samo. W ten sposób można zmusić do rzucenia pawiem cały Wiedeński Chór Chłopięcy.
Tracił przytomność i znów ją odzyskiwał, rozmyślając: tak oto kończy się życie. Czujesz się tak podle, że wolałbyś umrzeć. Zacisnął oczy i próbował wstrzymać oddech. Rozpaczliwie pragnął wytrzeć twarz, ale w skafandrze i hełmie było to niemożliwe.
— Dobrze, śluza już zakończyła cykl — usłyszał głos Pancho.
— Dawajcie go tutaj — głos Amandy.
— Połóżcie go na pryczy.
— Tak. Ostrożnie.
Nie chciał otwierać oczu. W pewnej chwili usłyszał głos Pancho:
— Zdejmijcie mu skafander. Ja sprawdzę uszkodzenia spowodowane przez burzę.
Po chwili poczuł na twarzy dotyk czegoś chłodnego i kojącego. W końcu otworzył oczy i zobaczył niewyraźny obraz pochylającej się nad nim Amandy. Obok niej stał Fuchs. Wyglądali na zatroskanych i zmartwionych.
— Jak się czujesz? — spytała Amanda.
— Podle — wychrypiał.
— Już lecimy — rzekł Fuchs. — Pancho przyspiesza do jednej trzeciej g.
— Statek w porządku?
— Niektóre czujniki zostały uszkodzone przez promieniowanie — rzekł Fuchs. — I wyposażenie łączności. Ale cały napęd fuzyjny działa bezbłędnie.