— Pancho, Lars poprosił mnie o rękę!
Pancho odwróciła się na fotelu dowódcy i posłała im uśmiech.
— Najwyższy czas — rzekła. — Zastanawiałam się, kiedy wreszcie na to wpadniecie.
— Musimy powiedzieć Danowi!
Pancho skinęła głową, przyjrzała się instrumentom, doszła do wniosku, że wszystko działa, jak trzeba, po czym wstała i ruszyła za nimi.
— Powinniśmy przeprowadzić ceremonię tutaj, żebyście z punktu widzenia prawa byli małżeństwem przed wylądowaniem w Selene — powiedziała.
— Och? A moglibyśmy?
— Czy kapitan statku ma prawo udzielać ślubu? — spytał Fuchs.
— Powinien — odparła Pancho, wzruszając ramionami. Dotarli do kabiny Dana i delikatnie odsunęli drzwi. Randolph leżał na plecach z zamkniętymi oczami, przepocone prześcieradło zakrywało dolną połowę jego ciała.
— Śpi — rzekła Amanda. Dan otworzył oczy.
— A myślisz, że chory człowiek może spać w tym hałasie, jaki robicie? — wyszeptał.
Amanda uniosła dłonie do twarzy. Fuchs zaczął przepraszać. Dan machnął niepewnie ręką, żeby go uciszyć.
— Jeśli damy radę ustanowić połączenie, ktoś na Ziemi może poprowadzić ceremonię.
— Jasne, można tak zrobić — potwierdziła Pancho. Oblizując wysuszone, spękane usta, Dan spytał:
— Chcecie papieża? Mam trochę znajomości. — Spoglądając na Amandę, spytał: — A może arcybiskup Canterbury?
— Któryś z pastorów z Selene całkowicie wystarczy — rzekła cicho Amanda.
— Załatwię to — rzekł Dan. — Musicie się pospieszyć. Fuchs zaczerwienił się.
— Chcę poprowadzić pannę młodą do ołtarza — wyjaśnił Dan.
— Jasne. Świetnie — rzekła Pancho. — Nawiążę połączenie. Ruszyła na mostek.
Zorganizowanie wszystkiego trwało dłużej niż cała ceremonia, nawet przy dwunastominutowym opóźnieniu między statkiem a Selene. Amanda i Fuchs stali przy pryczy Dana, a Pancho między nimi. Nie było kwiatów, nie było ślubnych strojów — mieli na sobie zwykłe kombinezony. Pastor pojawił się na ekranie naprzeciwko pryczy Dana. Był to ksiądz z międzywyznaniowej kaplicy Selene, luteranin; ascetycznie chudy młody Niemiec z włosami tak jasnymi, że prawie białymi. Amanda dostrzegła, że był w biurze, a nie w kaplicy. To bez znaczenia, powiedziała sobie. Poprowadził krótki rytuał po angielsku i z dużym dostojeństwem, mimo opóźnienia czasowego.
— Czy każde z was wyraża zgodę na poślubienie drugiego? — spytał pastor.
— Tak — odparł natychmiast Fuchs.
— Tak — rzekła Amanda.
Stali tam, czując się głupio i nie wiedząc, co ze sobą począć przez te sześć minut, w ciągu których ich odpowiedź pędziła do pastora, i kolejnych sześciu, po których do nich dotarły jego słowa.
W końcu powiedział:
— Ogłaszam was mężem i żoną. Gratulacje. Może pan pocałować pannę młodą.
Amanda zwróciła się do Fuchsa i objęli się. Pancho podziękowała pastorowi i przerwała połączenie. Ekran zgasł. Odwrócili się do leżącego na pryczy Dana.
— Zasnął — wyszeptała Amanda. Spojrzała na przepocony podkoszulek. Jego pierś nie poruszała się.
Fuchs pochylił się nad pryczą i przycisnął dwa palce do tętnicy szyjnej Dana.
— Nie czuję pulsu — rzekł.
Pancho chwyciła Dana za nadgarstek.
— Nie ma pulsu — przytaknęła.
— Umarł? — spytała Amanda, czując napływające do oczu łzy.
Fuch pokiwał ponuro głową.
Życie
Pancho czuła, jak serce wali jej młotem, nie tylko z powodu silniejszej grawitacji na Ziemi. Kwartalne posiedzenie zarządu Astro Corporation miało się zaraz rozpocząć. Czy postąpią zgodnie z życzeniem Dana i wybiorą ją do zarządu? I co będzie, jeśli tak się stanie? Co ja wiem o zarządzaniu wielką korporacją, pytała w duchu.
Niewiele, przyznała. Ale skoro Dan uważał, że potrafię to zrobić, muszę przynajmniej spróbować.
Patrzyła na pozostałych członków zarządu, kręcących się wokół lady w luksusowej sali konferencyjnej, nalewających sobie napoje i wybierających malutkie kanapki i inne przysmaki. Wszyscy wyglądali na starych, dostojnych i obrzydliwie bogatych. Kobiety miały na sobie sukienki, o rany, albo kostiumy ze spódnicami. Kosztowne ciuchy. Mnóstwo biżuterii. Pancho poczuła się ubrana byle jak, w swoim garniturze ze spodniami i bez żadnych ozdób poza bransoletką i kolczykami z księżycowego aluminium.
Ignorowali ją. Stali w grupkach po dwie lub trzy osoby, rozmawiając po cichu, nawet nie szeptem, ale głowa przy głowie.
Nawet samotna, pulchna kobieta o orientalnym wyglądzie nie odezwała się do niej. Pewnie wie, jak to jest być outsiderem, pomyślała Pancho. A mimo to trzyma dystans, jak pozostali.
Martin Humphries wkroczył do sali konferencyjnej, odziany w błękitny jak niebo garnitur. Pancho zacisnęła pięści. Jeśli jest w żałobie po Danie, na pewno tego nie okazuje. Cała reszta zresztą też nie.
Humphries rozdzielił uprzejme skinięcia głowy, przywitał się i wymienił parę słów z kilkoma osobami, przemieszczając się w stronę Pancho wzdłuż lady. Spojrzał przez okno rozciągające się za ladą i prawie zamrugał na widok rozciągającego się za nim morza. Następnie odwrócił się i podszedł do Pancho. Zatrzymał się jakiś metr od niej, obejrzał ją od stóp do głów, i na jego twarzy pojawił się pogardliwy uśmieszek.
— Naprawdę myślisz, że pozwolimy jakiemuś tępakowi od przykręcania śrubek objąć stanowisko w zarządzie tej firmy?
Pancho zwalczyła w sobie chęć przyłożenia mu w twarz.
— Zaraz się o tym przekonamy, nie?
— Pewnie tak.
Pancho dostrzegła, że Humphries nosi buty na wysokich obcasach; i tak był o parę centymetrów niższy od niej.
— Ja się tylko zastanawiam — rzekła, patrząc w dół, w jego chłodne, szare oczy — jakim cudem człowiek skazany za morderstwo może nadal w tym zarządzie pozostawać.
— Nie skazano mnie za morderstwo! — warknął Humphries, starając się mówić cicho.
Pancho wzruszyła ramionami.
— Zostałeś uznany za winnego śmierci Dana Randolpha, nie?
— Zostałem uznany winnym nieumyślnego spowodowania śmierci. Tak wynegocjowali moi prawnicy.
— Sąd Selene obszedł się z tobą bardzo łagodnie. Powinni byli cię powiesić. I to nie za szyję.
— Zmusili mnie do zrzeczenia się udziałów w Starpower! — warknął. — Zmusili mnie, żebym oddał moją jedną trzecią!
— I Astro — uzupełniła Pancho. — Ale nadal możesz zrobić na śmierci Dana pieniądze z zysków generowanych przez Astro.
— Wygnali mnie! Wyrzucili z Selene. Zakazali mi powrotu na dwadzieścia lat. — Spojrzał przez ramię na morze za długim i szerokim oknem, jak ktoś oglądający się na coś, co go ściga.
— I tak ci się udało — rzekła Pancho. — Doktor Cardenas dostała dożywocie. Nigdy nie będzie jej wolno pracować we własnym laboratorium nanotechnologicznym.
— Była w takim samym stopniu odpowiedzialna za jego śmierć, co ja. I ty, jeśli już o tym mówimy.
— Ja?
— Byłaś kapitanem statku. Mogłaś zawrócić, gdy tylko zorientowaliście się, że osłona antyradiacyjna nie działa.
— Dzięki tobie.
Humphries uśmiechnął się krzywo.
— Gdyby Randolph zabrał ze sobą na pokład lekarza, gdyby nie porwał statku, zanim MKA zatwierdziła lot…
— Brawo — mruknęła Pancho. — Zwal na ofiarę winę za zbrodnię.
— Nawet nie zamroziliście go, kiedy umarł. Nawet nie próbowaliście.