Inspektor wlepił w nią oczy, a Pancho odwinęła Elly z kostki i rozpostarła ją tuż przed rozszerzonymi ze zdziwienia oczami inspektora. Wąż mierzył około trzydziestu pięciu centymetrów od głowy do ogona. Uniósł głowę i patrząc na inspektora swoimi oczami jak koraliki, zasyczał złowieszczo. Mężczyzna cofnął się prawie o metr.
— Elly to genetycznie zmodyfikowany niemrawiec. Większa już nie urośnie. Jest bardzo dobrze ułożona i bardzo jadowita.
Trzeba przyznać, że inspektor błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą. Prawie.
— Nie może pani… nie może pani wwozić węża — powiedział, a głos drżał mu tylko trochę. — To wbrew przepisom, a poza tym…
— W przepisach jest jeden szczególny wyjątek — rzekła spokojnie Pancho. — Może pan sprawdzić. Paragraf siedemnaście de, podpunkt jedenasty.
Marszcząc brwi, inspektor odszukał odpowiednią stronę w swoim palmtopie. Pancho wiedziała, że wyjątek istnieje; przebyła długą drogę do władz Selene odpowiedzialnych za zdrowie i bezpieczeństwo, żeby się tam znalazł. Kosztowało ją to małą fortunę, jeśli chodzi o czas i wysiłki; wiele kolacji z facetami tak starymi, że mogliby być jej dziadkami. Najzabawniejsze było to, że jedyna propozycja seksualna padła od kobiety, która była przewodniczącą rady.
— Niech mnie diabli… — Inspektor uniósł wzrok znad małego ekraniku. — Jakim cudem udało się pani doprowadzić do zmiany przepisów?
Pancho uśmiechnęła się słodko.
— Łatwe to nie było.
— To maleństwo jest jadowite, prawda?
— Jej jad został zmodyfikowany, żeby zmniejszyć śmiercio-nośność, ale ukąszenie jest nadal śmiertelne, jeśli nie poda się antidotum. — Pancho wyjęła cienką ampułkę z otwartej torby podróżnej i pomachała nią przed wytrzeszczonymi oczami inspektora.
Potrząsnął głową w zadumie, a Pancho owinęła węża wokół kostki.
— I on jada myszy?
— Ona — poprawiła Pancho, wyprostowawszy się. — Gdybym musiała zostać tu dłużej niż miesiąc, muszę zamawiać myszy z Ziemi. Kosztuje to majątek.
— Na pewno.
— Myszy nigdy nie wychodzą z klatki — dodała Pancho. — Raz w tygodniu Elly dostaje jedną.
Inspektor wyraźnie zadrżał. Wziął formularze wjazdowe Pancho i przeciągnął je przez elektroniczny czytnik. Maszyna zapiszczała. Odprawa Pancho była zakończona. Inspektor włożył klatkę z myszami z powrotem do jej torby podróżnej i zapiął zamek.
— Witamy w Selene — powiedział, jakby sam nie mógł w to uwierzyć.
— Dziękuję.
Gdy zakładała torbę na ramię, odezwał się:
— Hm… co pani robi dziś wieczorem?
Pancho obdarzyła go najsłodszym ze swoich uśmiechów.
— Chętnie zjadłabym z panem kolację, ale już jestem umówiona.
Odziana w elegancki biały garnitur, urozmaicony omotaną wokół szyi kwiecistą apaszką, Pancho ruszyła na spotkanie z Martinem Humphriesem, zgodnie z podanymi jej wwideomailu instrukcjami.
W miastach za Ziemi wysokość oznaczała prestiż. W hotelach i eleganckich budynkach mieszkalnych cena rosła wraz z numerem piętra. Najbardziej pożądane były penthouse’y, stąd też ich wysoka cena. Na Księżycu, gdzie ludzkie siedziby były wkopane głęboko w ziemię, prestiż rósł wraz z głębokością. Pozbawiona powietrza powierzchnia Księżyca była niebezpieczna, występowały tam różnice temperatur rzędu czterystu stopni Fah-renheita między miejscami nasłonecznionymi i zacienionymi, ponadto uderzało w nią twarde promieniowanie z głębokiego kosmosu i meteory. Dlatego więc w Selene i innych społecznościach Księżyca im głębiej znajdowały się kwatery mieszkalne, tym bardziej były pożądane i kosztowne.
Martin Humphries musi być obrzydliwie bogaty, pomyślała Pancho, jadąc windą na najniższy poziom Selene. Jeśli wierzyć archiwum biograficznemu w sieci, Humphries był prawdopodobnie jednym z najbogatszych ludzi w układzie Ziemia/Księżyc, ale to mogą być propagandowe przechwałki, pomyślała. Szmatławce i strony poświęcone skandalom zawierały jeszcze więcej informacji na jego temat. Nazywały go „Hump” lub „Humper”. Miał reputację podrywacza, ożenił się dwukrotnie i widywano go z gwiazdami mediów oraz z panienkami odpicowanymi od czubka głowy po buty. Przeglądając zdjęcia jego „sympatii”, Pancho zobaczyła galerię wysokich, wiotkich, nieziemsko pięknych kobiet, ze skomplikowanymi fryzurami i w skąpym przyodziewku.
Pancho czuła się całkowicie bezpieczna: Humper nie będzie zainteresowany chudym babochłopem o końskiej twarzy. A gdyby nawet był, Elly ją obroni.
Zadzwonił do niej osobiście. Naprawdę: Martin Humphries we własnej osobie zadzwonił do Pancho i zaprosił ją na spotkanie w celu omówienia pewnej propozycji biznesowej. Może chce mnie kupić od Astro, pomyślała. Praca dla Astro była niezła, jeśli jednak Humphries zaproponuje większe pieniądze, przenoszę się do niego. Nie ma się co zastanawiać. Należy zawsze podążać za pieniędzmi.
Ale dlaczego sam do mnie zadzwonił, zamiast kazać swojemu personelowi przeprowadzić ze mną rozmowę?
Na tej głębokości było tylko kilka modułów mieszkalnych wkopanych głęboko w skałę. Wielkie mieszkania, uświadomiła sobie Pancho, ślizgając się dobrze oświetlonym korytarzem wypraktykowanym krokiem na zgiętych kolanach, którego używało się w niskiej grawitacji Księżyca. Ściany korytarza były pokryte skomplikowanymi płaskorzeźbami, przedstawiającymi głównie motywy astronautyczne, ale było też parę ziemskich krajobrazów z gwiazdami i kometami. Naliczyła, że drzwi były oddalone od siebie o sto kroków, co oznaczało, że moduły mieszkalne po drugiej stronie korytarza były większe niż cała sekcja sypialna na wyższych piętrach. Drzwi też były niezwykłe: większość z nich była podwójna, wszystkie zdobione. Niektóre wyglądały na prawdziwe drewno, aż się chciało krzyknąć z podziwu.
Wszystko to zrobiło na Pancho wrażenie, ale nie przygotowało ją na widok domu Humphriesa. Na samym końcu korytarza znajdowały się gładkie metalowe drzwi, wyglądające, jakby zrobiono je z polerowanej stali. Przypominały raczej klapę śluzy albo drzwi bankowe do skarbca niż eleganckie drzwi, jakie mijała na korytarzu. Otworzyły się z cichym sykiem, gdy Pancho zbliżyła się na odległość ramienia.
Przekroczyła próg i natychmiast poczuła się, jakby się znalazła w innym świecie. Znajdowała się w szerokiej i wysokiej jaskini, naturalnej jaskini głęboko pod powierzchnią Księżyca. Wszędzie kwitły kwiaty, czerwone i żółte, pod obu jej stronach było pełno zielonego listowia. Drzewa! Aż się zagapiła na widok tych olch i klonów, smukłych brzóz o białych pniach i plumerii o delikatnych, palmowych liściach. Jedyne drzewa, jakie widywała na Selene, znajdowały się w Grand Plaża, i w porównaniu z tymi były to maleństwa. Po zamkniętych, szarych przestrzeniach zatłoczonych korytarzy Selene i ciasnych kwaterach mieszkalnych, otwarta przestrzeń, kolory, oszałamiający zapach kwiatów rosnących w takiej obfitości prawie obezwładniły Pancho. Porozrzucane tu i ówdzie kamienie; odległe ściany jaskini i sufit wysoko w górze były z gołej skały. Sufit był upstrzony lampami dającymi pełne spektrum światła. Jezu, to jak w Krainie Oz, powiedziała sobie w duchu.
I jak w Krainie Oz, przez zagajnik prowadziła wijąca się ścieżka, upstrzona płatkami kwiatów. Pancho podobało się to o wiele bardziej niż żółte cegły.
Uświadomiła sobie, że w gałęziach nie śpiewają ptaki. Wśród kwiatów nie bzyczały owady. Cały ten piękny ogród był jedynie wielką, pięknie urządzoną szklarnią, uznała Pancho. Musiał kosztować obłąkaną fortunę.