Mówiła płasko, monotonnie, nie przekazując głosem żadnych emocji. Szacki notował automatycznie nieomalże słowo w słowo to samo, co usłyszał od Kwiatkowskiej, zastanawiając się, czy istnieją na świecie jakieś języki, w których intonacja nie istnieje. Pani Jarczyk mogłaby się ich pewnie nauczyć w tydzień.
- Tuż przed dziesiątą wyszłam ze swojego pokoju i udałam się do sali terapeutycznej. Po drodze minęłam pana Rudzkiego, który szedł w przeciwną stronę.
Szacki ocknął się.
- Chce pani powiedzieć, że pan Rudzki widział zwłoki przed panią?
- Tego nie wiem. Wątpię. Pomieszczenie, w którym jedliśmy posiłki, znajdowało się obok sali terapeutycznej, w innej części budynku niż nasze pokoje. Mógł zostać dłużej na śniadaniu, nie mam pojęcia. Spojrzałam na niego zdziwiona, że idzie w przeciwną stronę, ale powiedział, że zaraz przyjdzie, a mnie się zrobiło wstyd, bo zrozumiałam, że po prostu szedł do łazienki. Nie byłby chyba taki spokojny, gdyby znalazł zwłoki pana Henryka.
Zanotował to bez słowa komentarza. Co ci terapeuci robią ludziom, że żadne z nich nie wpadnie teraz na najprostszy pomysł, że to on jest zabójcą.
- Weszłam do sali. Pamiętam, że byłam bardzo wystraszona, bo teraz mnie miała dotyczyć terapia. Zaświtała mi cicha nadzieja, że bez tego pana Henryka trzeba to będzie odłożyć. Bo będzie za mało ludzi, rozumie pan. Więc byłam wystraszona i w pierwszej chwili go nie dostrzegłam, cały czas myślałam, jak powinnam ustawić panią Hanię i pana Euzebiusza w roli swoich dzieci.
Jarczyk zamilkła. Szacki nie ponaglał.
- Zobaczyłam nogi - powiedziała w końcu - podeszłam bliżej i zobaczyłam to ciało i ten rożen w oku, i to wszystko. I jak zrozumiałam, co widzę, zaczęłam się drzeć.
- Kto przybiegł pierwszy?
- Pani Hania.
- Jest pani pewna?
- Tak. Raczej tak. Potem pan Rudzki, a na końcu pan Euzebiusz.
- Proszę opowiedzieć, co się działo, jak staliście nad zwłokami. Co kto mówił, jak się zachowywał.
- Jeśli mam być szczera, to zapamiętałam przede wszystkim ten rożen wystający z oka. To było okropne. A inni? Pani Hani nie pamiętam w ogóle, może bardzo szybko wyszła. Pan Euzebiusz sprawdził chyba puls pana Henryka i chciał wyjąć mu to z oka, ale doktor krzyknął, że nie można niczego dotykać i że trzeba wezwać policję, i że musimy wyjść jak najszybciej, bo zadepczemy ślady.
- Jak rasowy glina z amerykańskich kryminałów - Szacki nie potrafił sobie odpuścić małej uwagi.
- To źle zrobiliśmy?
- Bardzo dobrze. Naprawdę.
Zadzwonił telefon. Przeprosił Jarczyk i podniósł słuchawkę.
- Cześć, Teo. Nie chciałam wchodzić, bo masz świadka, ale Pieszczoch dostał piętnaście.
- Doskonale. Jakie uzasadnienie?
- Świetne. Niczego nam nie zarzucił, właściwie powtórzył do kamer twoje zdania z aktu oskarżenia i mowy końcowej. Powinieneś go ścignąć o tantiemy. Być może nawet nie będzie odwołania. Pieszczoch to wyjątkowa gnida i na miejscu jego adwokata bałabym się, że w apelacji dorzucą jeszcze kilka lat.
Ewa miała rację. Pieszczoch zabił swoją żonę z premedytacją, z niczym nieuzasadnionej nienawiści. To była brudna domowa zbrodnia z gatunku tych, którymi nie interesują się nawet brukowce. Ot, zapuszczona kawalerka, para bezrobotnych, płacz, wrzaski i awantury, walenie głową o kant szafki zamiast zwyczajowego prania po gębie. Przez kwadrans. Nawet patolog był wstrząśnięty. I to, zdaniem obrony, miało być „pobicie ze skutkiem śmiertelnym”. Dobry Boże, Szacki wolałby zamiatać ulicę, niż najmować się jako papuga w sprawach karnych.
- Dzięki, Ewuniu. Masz u mnie kawę.
- Przyniesiesz mi do łóżka?
Zdusił w sobie uśmiech.
- Muszę kończyć. Pa.
Jarczyk błądziła wzrokiem po jego pokoju. Nie było tam nic ciekawego, poza widokiem szarego gmaszyska Ministerstwa Rolnictwa za oknem. Nad biurkiem Ali wisiały śmieszne dziecięce rysunki, obok biurka Szackiego tylko kalendarz ze zdjęciami Tatr i oprawiony w ramki aforyzm Sztaudyngera: „Skądkolwiek wieje wiatr, zawsze ma zapach Tatr”.
- Jak pani sądzi, kto z waszej grupy go zamordował? - zapytał.
To pytanie ją zaskoczyło.
- Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ja tylko znalazłam ciało.
- Rozumiem. Ale gdyby pani miała wytypować jedną osobę, to, kto by to był? Proszę zaufać intuicji. Pytam luźno, na pewno to nie będzie miało żadnych konsekwencji. Przecież obserwowała pani tych ludzi przez dwa dni niemal bez przerwy.
Barbara Jarczyk poprawiła okulary. Siedziała nieruchomo, nie patrząc na Szackiego, tylko gdzieś na ścianę za jego plecami. W końcu, nie odwracając głowy, powiedziała:
- Na sesji pan Euzebiusz odgrywał rolę syna pana Henryka. I ten syn, przynajmniej w wykonaniu pana Euzebiusza, był potwornie smutny, ale też widać było, jak bardzo jest przez tego ojca skrzywdzony. I tak pomyślałam, że może to on, z zemsty na ojcu, rozumie pan. Że nie miał miłości i w ogóle.
Dopiero teraz spojrzała na Szackiego, który nic z tego nie rozumiał. Dorosły facet miał zabić innego faceta, ponieważ w czasie terapii udawał jego syna, który był niedostatecznie kochany? Co za bzdura.
- Rozumiem - powiedział. - Bardzo pani dziękuję.
Uważnie przeczytała protokół przed podpisaniem. Kilka razy się skrzywiła, ale nic nie powiedziała. Pożegnali się, Szacki uprzedził, że zapewne będzie ją jeszcze wzywać. Być może kilka razy. Jarczyk stała przy drzwiach, kiedy do głowy przyszło mu jeszcze jedno pytanie.
- Co pani czuła, kiedy go pani znalazła?
- Najpierw byłam przerażona, to był okropny widok. Ale jak już się uspokoiłam, poczułam pewną ulgę.
- Ulgę?
- Proszę mnie źle nie zrozumieć. Pan Henryk dużo nam opowiadał o sobie i o tej swojej rodzinie, i ja... - nerwowo splotła palce dłoni, szukając właściwych słów - ja nigdy nie spotkałam osoby tak nieszczęśliwej. I pomyślałam sobie, że być może ktoś mu wyrządził przysługę, bo naprawdę nie ma chyba światów, gdzie panu Henrykowi mogłoby być gorzej niż tutaj.
Euzebiusz Kaim, ur. 14 lipca 1965, zamieszkały w Warszawie przy ul. Mehoffera, wykształcenie średnie, zatrudniony jako dyrektor oddziału w firmie HQ Marketing Polska.
Zdaniem Olega, bogaty, arogancki i cholera wie, co robiący na terapii. Zdaniem Szackiego też. Wymuskany garnitur prokuratora wyglądał przy stroju tamtego jak łach wygrzebany z indyjskiego second handu. Szacki potrafił to ocenić, poczuł ukłucie zazdrości, kiedy Kaim usiadł naprzeciwko niego. On nigdy nie będzie mógł sobie pozwolić na taką garderobę.
Kaim był nie tylko świetnie ubrany. Był też umięśniony i opalony, jakby przez ostatnie trzy tygodnie tylko biegał i grał w tenisa na kreteńskiej plaży. Szacki mimo płaskiego brzucha i regularnego pływania na basenie poczuł się blady i wiotki jak robak z rodziny nicieni. Jego ego trochę podreperowała myśl, że to on jest tutaj przedstawicielem władzy, a ten goguś może okazać się mordercą.
Ładnym, męskim głosem, rzeczowo i konkretnie, bez egzaltacji i nie pomijając szczegółów, Kaim złożył swoje zeznanie. Scenę przy zwłokach zapamiętał tak samo jak Jarczyk, ale Szackiego interesowało, co innego.
- Jakim człowiekiem był, pana zdaniem, Henryk Telak? - zapytał.
- Nieszczęśliwym - odpowiedział Kaim bez chwili wahania. - Bardzo nieszczęśliwym. Rozumiem, że nie każdemu się w życiu składa, ale on miał wyjątkowego pecha. Na pewno pan wie, że jego córka popełniła samobójstwo.
Szacki potwierdził.
- A wie pan, że jego syn ma chore serce?
Szacki zaprzeczył.
- Dowiedzieli się o tym pół roku po pogrzebie Kasi. Ich córki. Potworne. Deszcz mnie przechodzi nawet teraz, jak o tym myślę. Sam mam syna w podobnym wieku i robi mi się słabo, jak sobie wyobrażam, że chcemy odebrać wyniki rutynowych badań, a tutaj lekarz mówi, że coś dziwne te wyniki i że trzeba powtórzyć. A potem... sam pan wie.