- Pan Henryk nas opuścił. Proszę, żebyście nie brali tego do siebie. Nie pierwszy i nie ostatni raz pacjent rezygnuje z terapii dość gwałtownie. Zwłaszcza po tak intensywnej sesji jak wczoraj. Mam nadzieję, że to, czego doświadczył, zadziała i będzie mu lepiej.
Kwiatkowska nawet nie drgnęła. Kaim wzruszył ramionami. Barbara Jarczyk, ostatnia z trójki - do niedawna czwórki - jego pacjentów, spojrzała na Rudzkiego i zapytała:
- Czy to koniec? Czy możemy w takim razie iść do domu?
Terapeuta pokręcił głową.
- Proszę, żebyście poszli na pół godziny do swoich pokoi, odpoczęli, uspokoili się. Punkt dziesiąta spotykamy się w salce.
Cała trójka - Euzebiusz, Anna i Barbara - pokiwali głowami i wyszli. Rudzki przeszedł wokół stołu, sprawdził, czy w termosie jest jeszcze kawa, i nalał sobie pełny kubek. Zaklął, bo zapomniał zostawić miejsce na mleko. Teraz miał do wyboru - wylać albo upić. Nie cierpiał smaku czarnej kawy. Odlał trochę do kosza na śmieci. Dodał mleka i stanął przy oknie. Patrzył na samochody przejeżdżające ulicą i na stadion po drugiej stronie. Jak te patałachy mogły znowu przegrać ligę, pomyślał. Nie będą nawet wicemistrzami, na nic się zdało upokorzenie Wisły i wygrana 5:1 przed dwoma tygodniami. Ale może przynajmniej uda im się zdobyć puchar, jutro pierwszy półfinałowy mecz z Groclinem. Z Groclinem, z którym przez ostatnie cztery lata Legia ani razu nie wygrała. Znowu jakaś cholerna klątwa.
Zaśmiał się cicho. Niewiarygodne, jak działa ludzki mózg, skoro potrafi teraz roztrząsać sytuację ligową. Spojrzał na zegarek. Jeszcze pół godziny.
Tuż przed dziesiątą opuścił refektarz i poszedł do łazienki umyć zęby. Po drodze minął Barbarę Jarczyk. Spojrzała pytająco, widząc, że idzie w przeciwnym kierunku niż salka.
- Zaraz będę - powiedział.
Nie zdążył nałożyć pasty, kiedy usłyszał krzyk.
2
Teodora Szackiego obudziło to, co zwykle budziło go w niedzielę. Nie, nie był to kac, pragnienie, potrzeba wysikania się, jaskrawe słońce, które przenika przez słomiane rolety, ani deszcz bębniący o daszek nad balkonem. Była to Helcia, jego siedmioletnia córka, która wskoczyła na Szackiego z takim impetem, że ikeowska kanapa zatrzeszczała.
Otworzył jedno oko, do którego wpadł kasztanowy kędzior.
- Widzisz? Babcia zrobiła mi loki.
- Widzę - powiedział i wyciągnął sobie włosy z oka. - Szkoda, że cię nimi nie związała.
Pocałował córkę w czoło, zrzucił ją z siebie, wstał i poszedł do toalety. Był w drzwiach pokoju, kiedy po drugiej stronie łóżka coś się poruszyło.
- Pstryknij mi wodę na kawę - usłyszał mruknięcie spod kołdry.
Koncert życzeń, jak w każdy weekend. Od razu poczuł irytację. Spał dziesięć godzin, a był niewiarygodnie zmęczony. Nie pamiętał, kiedy to się zaczęło. Mógł leżeć w łóżku pół doby, a i tak wstawał z niesmakiem w ustach, piaskiem w oczach i bólem tlącym się między skroniami. Bez sensu.
- Dlaczego nie powiesz zwyczajnie, żebym ci zrobił kawy? - powiedział z pretensją do żony.
- Bo sobie sama zrobię - ledwo mógł rozróżnić słowa - nie chcę ci zawracać głowy.
Szacki wzniósł oczy do góry w teatralnym geście. Helcia się roześmiała.
- Ale przecież zawsze tak mówisz, a ja ci i tak zawsze robię kawę!
- Nie musisz. Ja cię proszę tylko o wodę.
Wysikał się i zaparzył żonie kawę, próbując nie patrzeć na górę brudnych garów w zlewie. Kwadrans zmywania, jeśli chce zrobić obiecane śniadanie. Boże, jak bardzo był zmęczony. Zamiast spać do południa, a potem oglądać telewizję, jak wszyscy inni faceci w tym patriarchalnym kraju, on robi z siebie supermęża i superojca.
Weronika wygrzebała się z łóżka i stała w przedpokoju, oglądając się krytycznie w lustrze. Sam spojrzał na nią krytycznie. Seksowna była zawsze, ale modelki nie przypominała nigdy. Mimo to trudno znaleźć wytłumaczenie dla drugiego podbródka i oponki. No i ten tiszert. Nie wymagał, żeby codziennie spała w tiulach i koronkach, ale do jasnej cholery, dlaczego wciąż nosi ten tiszert z wyblakłym napisem „Disco fun”, pochodzący zapewne jeszcze z czasów paczek z darami! Podał jej kubek. Spojrzała na niego podpuchniętymi oczami i podrapała się pod piersią. Podziękowała, cmoknęła go odruchowo w nos i poszła pod prysznic.
Szacki westchnął, przejechał dłonią po białych jak mleko włosach i poszedł do kuchni.
Tak naprawdę, to, o co mi chodzi? - pomyślał, starając się wygrzebać myjkę spod brudnych talerzy. Zrobienie kawy to chwila, zmywanie druga chwila, śniadanie trzecia. Głupie pół godziny i wszyscy będą szczęśliwi. Poczuł się jeszcze bardziej zmęczony na myśl o całym tym czasie, który przelatywał mu przez palce. Stanie w korkach, tysiące pustych godzin w sądzie, bezsensowne dziury w pracy, kiedy mógł najwyżej układać pasjansa, czekanie na coś, czekanie na kogoś, czekanie na czekanie. Czekanie jako wymówka, żeby absolutnie nic nie robić. Czekanie jako najbardziej męcząca profesja świata. Górnik przodowy jest bardziej wypoczęty ode mnie, użalał się w myślach, próbując ustawić na suszarce szklankę, na którą naprawdę nie było już miejsca. Dlaczego wcześniej nie zdjął suchych naczyń? Szlag by to trafił. Czy dla każdego życie jest tak męczące?
Zadzwonił telefon. Hela odebrała. Słuchał rozmowy, idąc do pokoju i wycierając ręce w ścierkę.
- Tata jest, ale nie może podejść, bo zmywa i robi nam jajecznicę...
Wyjął córce słuchawkę z ręki.
- Szacki. Słucham?
- Dzień dobry, panie prokuratorze. Nie chcę pana martwić, ale nie przyrządzi pan dziś nikomu jajecznicy. Chyba, że na kolację - usłyszał po drugiej stronie znajomy, mówiący ze wschodnim zaśpiewem głos Olega Kuzniecowa z komendy na Wilczej.
- Oleg, błagam, nie rób mi tego.
- To nie ja, panie prokuratorze, to miasto pana wzywa.
3
Wielki, stary citroen płynął pod pylonem mostu Świętokrzyskiego z gracją, której pozazdrościłoby mu wiele samochodów, pojawiających się na tymże moście jako nachalny product placement w polskich komediach romantycznych. Może i ten Piskorski to przekrętas, pomyślał Szacki, ale dwa mosty stoją. Za Kaczora to nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek odważył się podjąć decyzję o takiej inwestycji.
Zwłaszcza przed wyborami. Weronika była prawnikiem w Urzędzie Miasta i nieraz opowiadała, jak się teraz podejmuje decyzje. Otóż na wszelki wypadek wcale się nie podejmuje.
Zjechał na Powiśle i - jak zwykle - odetchnął z ulgą. Był u siebie. Dziesięć lat mieszkał na Pradze i ciągle nie mógł się przyzwyczaić. Starał się, ale nowa mała ojczyzna miała dla niego tylko jedną zaletę - leżała blisko Warszawy. Minął teatr Ateneum, gdzie kiedyś zakochał się w Antygonie w Nowym Jorku; szpital, w którym się urodził; ośrodek sportowy, gdzie uczył się grać w tenisa; park rozciągający się pod budynkami parlamentu, gdzie szalał z bratem na sankach; basen, na którym nauczył się pływać i dostał grzybicy. Był w Śródmieściu. W centrum swojego miasta, centrum swojego kraju, centrum swojego życia. Najbrzydszym wyobrażalnym axis mundi.
Przejechał pod rozsypującym się wiaduktem, skręcił w Łazienkowską i zaparkował pod domem kultury, pomyślawszy ciepło o znajdującym się dwieście metrów dalej stadionie, na którym stołeczni wojownicy dopiero, co roznieśli w pył Białą Gwiazdę. Nie interesował się sportem, ale Weronika była tak zapaloną kibicką, że chcąc nie chcąc, potrafił wyrecytować z pamięci wyniki wszystkich meczów Legii z ostatnich dwóch lat. Jutro jego żona na pewno wybierze się w trójkolorowym szaliku na mecz. Ćwierćfinał pucharu.