Выбрать главу

- Przynajmniej tyle - powiedziała po chwili milczenia i po raz pierwszy podniosła głowę. - Czy mogę go zobaczyć? - spytała, patrząc na Szackiego, któremu momentalnie stanęła przed oczami szara plama w kształcie wyścigówki.

- Nie ma takiej potrzeby.

- Chciałabym się z nim pożegnać.

- Trwa zbieranie śladów - dodał Kuzniecow. - Atmosfera nie jest zbyt intymna, poza tym, proszę mi wierzyć, to nieprzyjemny widok.

- Jak panowie chcą - zgodziła się z rezygnacją, a Szacki powstrzymał westchnienie ulgi. - Czy mogę już iść?

- Oczywiście. Proszę tylko zostawić namiary. Będę musiał jeszcze z panią porozmawiać.

Kobieta podyktowała Kuzniecowowi adres i telefon.

- A ciało? - zapytała.

- Niestety, musimy zrobić sekcję. Ale najpóźniej w piątek będzie je mógł odebrać zakład pogrzebowy.

- To dobrze. Może uda się urządzić pogrzeb w sobotę. Człowieka trzeba pochować przed niedzielą, inaczej tego samego roku umrze jeszcze ktoś z rodziny.

- To tylko przesąd - odpowiedział Szacki. Wyjął z kieszeni dwie wizytówki i wręczył wdowie. - Na jednej są telefony do mnie, na drugiej do ośrodka, który zajmuje się pomocą rodzinom ofiar przestępstw. Radzę, żeby pani tam zadzwoniła. To może pomóc.

- Zajmują się wskrzeszaniem mężów?

Szacki nie chciał, aby rozmowa potoczyła się w tym kierunku. Surrealistyczne uwagi zazwyczaj stanowiły preludium histerii.

- Raczej wskrzeszaniem żywych. Przywracaniem ich do życia, do którego często nie chcą wrócić. Oczywiście zrobi pani, co pani uzna za stosowne. Ja tylko twierdzę, że to ludzie, którzy mogą pomóc.

Pokiwała głową i schowała obie wizytówki do torebki. Gliniarz i prokurator pożegnali się i wrócili do budynku.

Oleg spytał, czy chce przesłuchać teraz ludzi z terapii. Szacki wahał się, jak to rozegrać, i choć w pierwszym odruchu postanowił porozmawiać z nimi jak najszybciej, nawet tutaj, to teraz uważał, że lepiej opóźnić to trochę, aby ich pomęczyć. Stara dobra metoda porucznika Colombo. Zastanawiał się, o czym myślą teraz w swoich - nomen omen - celach. Wszyscy pewnie obracali w pamięci każde słówko i gest z ostatnich dwóch dni, szukając wskazówki, kto z nich może być mordercą. Poza samym mordercą - on z kolei myślał, czy w ciągu ostatnich dwóch dni zdradził się słówkiem lub gestem. A to wszystko przy sensacyjnym założeniu, że naprawdę któreś z nich zabiło. Czy można wykluczyć, że zabójca przyszedł z zewnątrz? Nie można. Jak zwykle na tym etapie niczego nie można wykluczyć. Tak, to może być ciekawa sprawa, miła odmiana po tych wszystkich zwyczajnych miejskich zabójstwach. Smród, puste butelki, jucha na ścianach, wyglądająca trzydzieści lat starzej od swej metryki kobieta łkająca na podłodze, zdziwieni półprzytomni kumple, niemogący uwierzyć, że to któryś z nich w pijanym widzie zarżnął przyjaciela - ile razy to widział?

- Nie - odpowiedział. - Powiem ci, jak zrobimy. Przesłuchaj ich teraz, w końcu tak to zazwyczaj wygląda. Tylko zrób to ty, a nie jakiś posterunkowy, który jeszcze dwa tygodnie temu mieszkał z mamą i tatą na przedmieściach Siedlec. Spokojnie i pobieżnie, traktując każdego jak świadka. Kiedy ostatni raz Telaka widzieli, kiedy się poznali, co robili w nocy. Nie wypytuj o to, co ich łączy, o terapię, niech się poczują bezpiecznie, a ja będę miał powód, żeby ich jeszcze kilka razy wezwać.

- Masz pomysły - żachnął się Oleg. - Każesz mi się z nimi bawić, żeby ci przygotować grunt. Spisywać protokoły, pisać wyraźnie, dawać do przeczytania...

- Przygruchaj sobie jakąś posterunkową, niech ci pisze okrągłymi literkami. Spotkamy się rano na Wilczej, wymienimy kwitami, pogadamy, ustalimy, co dalej. Miałem, co prawda iść na ogłoszenie wyroku w sprawie Pieszczocha, ale poproszę Ewę, żeby poszła za mnie.

- Stawiasz kawę.

- Litości. Jestem urzędnikiem państwowym, a nie policjantem z drogówki. Moja żona też jest państwowym urzędnikiem. Robimy sobie rozpuszczalną kawę w pracy, nie stawiamy jej nikomu.

Oleg wyciągnął papierosa, Szacki ledwo się powstrzymał, żeby nie zrobić tego samego. Nie chciał, żeby na resztę dnia został mu tylko jeden.

- Stawiasz kawę, nie ma gadania.

- Jesteś parszywym Ruskiem.

- Wiem, ciągle mi to mówią. W Gorączce o dziewiątej?

- Nienawidzę tej gliniarskiej speluny.

- W Bramie?

Szacki skinął głową. Oleg odprowadził go do samochodu.

- Boję się, że może być ciężko - powiedział policjant. - Jeśli zabójca nie popełnił żadnego błędu, a pozostali nic nie widzieli, to mogiła.

Szacki nie mógł odmówić sobie uśmiechu.

- Zawsze popełniają błędy - stwierdził.

5

Nie pamiętał, kiedy tak go rozpieszczała tatrzańska pogoda. Z wierzchołka Kopy Kondrackiej miał doskonały widok we wszystkie strony, jedynie hen nad słowacką częścią Tatr Wysokich widać było malutkie chmurki. Odkąd wczesnym rankiem zaparkował w Kirach i po krótkim spacerku Kościeliską zaczął się wspinać na Czerwone Wierchy, cały czas towarzyszyło mu słońce. Od połowy drogi, kiedy ścieżka zaczęła się piąć coraz stromiej, niska kosodrzewina nie dawała szans na cień, a w pobliżu nie było żadnego strumienia, górska wędrówka zamieniła się w marsz po rozpalonej patelni. Przypomniały mu się opowieści o amerykańskich żołnierzach w Wietnamie, którym podobno w czasie dziennych patroli płyn mózgowy gotował się pod rozpalonymi słońcem hełmami. Zawsze uważał to za bzdurę, a teraz czuł się podobnie, mimo że jego głowę ochraniał nie kask, lecz beżowy kapelusz, pamiątka przywieziona dawno temu z australijskiej podróży.

Kiedy już blisko grani przed oczami zaczęły mu latać czarne plamki, a nogi zrobiły się miękkie, przeklął swoją głupotę siedemdziesięciolatka, który myśli, że wciąż może wszystko robić tak jak dawniej. Tak samo pić, tak samo się kochać, tak samo chodzić po górach.

Na grani padł bez sił na ziemię, pozwalając się chłodzić wiatrowi, i wsłuchiwał w rozszalały rytm serca. Trudno, pomyślał, lepiej zejść na Ciemniaku niż na Marszałkowskiej. Kiedy serce trochę się uspokoiło, pomyślał, że jednak lepiej umrzeć na Małołączniaku, bo to znacznie lepiej brzmi niż ten cholerny Ciemniak. Jeszcze by o nim po śmierci dowcipy opowiadali. Powlókł się, więc na Małołączniak, wypił trochę kawy z termosu, próbując nie myśleć o swoim mięśniu numer jeden, i siłą rozpędu doszedł na Kopę. Dziwna rzecz, ale wyglądało na to, że słabe serce w połączeniu ze starczą głupotą i tym razem go nie zabije. Nalał sobie kolejny kubek kawy, wyjął kanapkę zawiniętą w folię aluminiową i patrzył na brzuchatych trzydziestolatków, którzy wchodzili na tę biedną Kopę z takim wysiłkiem, jakby to był siedmiotysięcznik. Miał ochotę im poradzić, żeby zabierali ze sobą tlen.

Jak można się tak zapuścić? - myślał, obserwując z pogardą ledwo człapiących ludzi. On w ich wieku potrafił przebiec rano trasę ze schroniska na Kondratowej na Kopę i z powrotem przez Piekło tylko po to, żeby się rozgrzać i zasłużyć na śniadanie. Tak, to były czasy. Wszystko było czytelne, wszystko miało sens, wszystko było łatwe.

Wyciągnął opalone i wciąż umięśnione, pokryte siwymi włosami łydki do słońca i włączył komórkę z zamiarem wysłania SMS-a do żony, która czekała na niego w pensjonacie koło Strążyskiej. Ledwo telefon złapał pole, kiedy zadzwonił. Mężczyzna zaklął i odebrał.