- Albo któryś z nich wie, jak powinien się zachowywać - podsunął Szacki.
- Tak, terapeuta, też o tym myślałem. Poza tym on najdłużej znał denata, być może miał motyw. Byłem nawet gotów go zamknąć na czterdzieści osiem, gdyby się z czymś zdradził. Ale nic takiego. Jest trochę wyniosły i arogancki, jak oni wszyscy, popieprzone świry. Ale nie czułem, żeby kłamał.
Czyli gówno mamy, pomyślał Szacki i powstrzymał ruchem ręki kelnerkę, która razem z pustym talerzem chciała zabrać bułki i masło. Tyle zapłacił, to zje wszystko do ostatniego okruszka.
- Może to faktycznie wypadek przy pracy jakiegoś złodzieja - powiedział.
- Może - zgodził się Kuzniecow. - To są wszystko wykształceni, mądrzy ludzie. Wierzysz w to, że któryś z nich by się zdecydował zabić w tak teatralnym miejscu? Nie trzeba czytać kryminałów, żeby wiedzieć, że będziemy przy nich węszyć do upadłego. Nikt trzeźwy nie zabija w tak idiotyczny sposób. Bez sensu.
Kuzniecow miał rację. Zapowiadało się ciekawie, a wygląda na to, że szukają małego złodziejaszka, który przez przypadek stał się mordercą. Czyli trzeba działać rutynowo, pomyślał Szacki, układając w głowie listę niezbędnych czynności.
- Daj do prasy, że szukamy ludzi, którzy się tam kręcili w nocy i mogli coś widzieć. Przepytajcie wszystkich stróżów, ochroniarzy, księży, ktokolwiek tam urzędował w weekend. Dowiedzcie się, kto szefuje na zamku i z kim załatwiał wynajęcie Rudzki, żebym mógł z nim porozmawiać. I tak miałem tam pojechać w tygodniu i obejrzeć wszystko dokładnie.
Kuzniecow skinął głową, zalecenia prokuratora były dla niego oczywiste.
- Tylko wypisz mi papier w wolnej chwili, żebym miał podkładkę.
- Jasne. I mam jeszcze jedną prośbę, bez podkładki.
- No.
- Popilnuj przez kilka dni Rudzkiego. Nie mam absolutnie nic, żeby mu postawić zarzut, a na teraz to on jest najbardziej podejrzany. Boję się, że zwieje i będzie po sprawie.
- Jak to po sprawie? Nie wierzysz, że dzielna polska policja go znajdzie?
- Nie rozśmieszaj mnie. W tym kraju wystarczy nie mieszkać pod adresem zameldowania, żeby zniknąć na wieki.
Kuzniecow zaśmiał się głośno.
- Nie dość, że urzędas, to cyniczny - powiedział, zbierając się do wyjścia. - Pozdrów ode mnie swoją przepiękną i przeseksowną żonę.
Szacki podniósł brew. Nie był pewien, czy Kuzniecow mówi o tej samej kobiecie, która snuła się u niego po domu, cierpiąc, co dzień na inne bóle.
2
Po drodze do swojego pokoju Szacki wziął z kancelarii teczkę na akta. Sygnatura IDs 803/05. Niewiarygodne. Czyli że za chwilę będą mieli tysiąc zarejestrowanych śledztw i jak nic pobiją zeszłoroczny rekord. Wygląda na to, że niewielki obszar warszawskiego centrum to najczarniejszy punkt na kryminalnej mapie Polski. Co prawda większość prowadzonych śledztw dotyczyła gospodarczych, finansowych i księgowych przekrętów, którymi zajmował się osobny wydział - efekt tego, że chyba osiemdziesiąt procent wszystkich firm w Polsce miało siedziby pomiędzy placem Unii Lubelskiej a placem Bankowym - ale nie brakowało zwyczajnych kryminałów. Prawie dwudziestu prokuratorów w „pierwszym deesie”, czyli pierwszym wydziale śledczym prokuratury, zajmowało się kradzieżami, rozbojami, gwałtami, pobiciami. A często także sprawami, którymi teoretycznie powinni zajmować się ci od przestępczości zorganizowanej z prokuratury okręgowej. W praktyce gwiazdy z pezetów wybierały sobie, co ciekawsze przypadki, a „zwyczajne strzelaniny” zostawiali w rejonie. Skutek był taki, że prokurator z pezetów w okręgowej miał kilka spraw w referacie, a prokurator w rejonie - kilkadziesiąt. A tak naprawdę kilkaset, jak pozbierać bieżące śledztwa, te odłożone do szaf, te, w których liczy się na odnalezienie jakiegoś świadka, te czekające w sądzie na rozpatrzenie, odraczane po naście razy. Szacki, który i tak miał dość komfortową sytuację jak na prokuraturę rejonową, ponieważ zajmował się właściwie tylko zabójstwami, próbował w zeszłym tygodniu zliczyć wszystkie swoje sprawy. Wyszło sto jedenaście. Sto dwanaście razem z zabójstwem Telaka. Sto jedenaście, jeśli dziś zapadł dobry wyrok w sprawie Pieszczocha. Sto trzynaście, jeśli sędzia postanowił zwrócić sprawę do prokuratury. Nie powinien, wszystko zostało idealnie przygotowane, a Chajnert był, zdaniem Szackiego, najlepszym sędzią w okręgu warszawskim.
Niestety, stosunki prokuratury z sądami z roku na rok układały się coraz gorzej. Mimo że praca prokuratora była bliższa pracy sędziego niż policjanta, a urząd prokuratorski stanowił „zbrojne ramię” trzeciej władzy, zwiększał się dystans między urzędnikami z fioletową a tymi z czerwoną lamówką na togach. Miesiąc temu szefowa Szackiego pojechała na Leszno prosić, aby wyznaczono jak najszybciej termin w głośnej sprawie wielokrotnego gwałtu w ośrodku sportowym na Nowowiejskiej. Została zbesztana; usłyszała, że sądy są niezawisłe i żaden prokurator nie będzie im mówił, jak mają pracować. Śmieszne. Pół biedy, kiedy z wrogości wynikały jedynie szykany. Gorzej, kiedy wyroki. Czasami Szacki miał wrażenie, że tylko sprawa, w której oskarżony już pierwszego dnia śledztwa przyznał się do wszystkiego, a potem powtórzył to trzy razy na sali rozpraw, jest wygrana. Każda inna to loteria.
Rzucił parasol w kąt pokoju, którego przez najbliższe dwa tygodnie nie musiał z nikim dzielić, ponieważ koleżanka pojechała z chorym dzieckiem do sanatorium. Trzeci raz w tym roku. Dostał, co prawda dwie jej sprawy, ale przynajmniej nie musiał patrzeć na ten burdel, który robi wokół siebie. Usiadł za biurkiem, na którym zawsze starał się utrzymywać nienaganny porządek, i wyjął kartkę z telefonami ludzi z Łazienkowskiej. Położył dłoń na słuchawce, kiedy do pokoju wsadziła głowę Maryla, sekretarka szefowej.
- Jesteś proszony na salony - powiedziała.
- Za kwadrans.
- Powiedziała, cytuję: „Jak powie, że za kwadrans, to powiedz, że ja mówię: natychmiast”.
- Zaraz będę.
- Powiedziała, cytuję...
- Zaraz będę - powiedział dobitnie, wskazując wymownie na trzymaną w ręku słuchawkę. Maryla przewróciła oczami i wyszła.
Szybko umówił się na popołudnie z Barbarą Jarczyk i Hanną Kwiatkowską, drobne problemy były tylko z Euzebiuszem Kaimem.
- Mam dziś spotkanie pod Warszawą.
- Proszę odwołać.
- To bardzo ważne spotkanie.
- Rozumiem. Mam panu napisać usprawiedliwienie czy od razu wystąpić o areszt?
Długa cisza.
- Właściwie nie jest aż tak ważne.
- Znakomicie. W takim razie do zobaczenia o piętnastej.
Terapeuta nie odbierał. Szacki zostawił mu wiadomość i poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Miał nadzieję, że facet po prostu wyłączył na chwilę telefon. Wolał nie myśleć o innych ewentualnościach. Zadzwonił jeszcze na Oczki, dowiedział się, że sekcja zaplanowana jest na środę na dziewiątą rano, i wyszedł.
- Nasze gabinety znajdują się chyba w różnych wymiarach czasoprzestrzeni - przywitała go szefowa - ponieważ moje „natychmiast” równa się u pana dokładnie dziesięciu minutom, panie prokuratorze.
- Nie wiedziałem, że przydzielono mi gabinet - odpowiedział Szacki, siadając.
Prokurator rejonowa dla Warszawy-Śródmieścia, Janina Chorko, uśmiechnęła się kwaśno. Była kilka lat starsza od Szackiego, jej szary kostium zlewał się z szarymi włosami i poszarzałą od nikotyny twarzą. Zawsze lekko skrzywiona, ze zmarszczonymi brwiami, zadawała kłam tezie, że nie ma brzydkich kobiet. Janina Chorko była brzydka, doskonale zdawała sobie z tego sprawę i nie próbowała pokryć defektów strojem czy makijażem. Wręcz przeciwnie - świadomie kreowała się na cierpką, złośliwą i do bólu konkretną, co znakomicie współgrało z jej wyglądem, czyniąc z niej archetypiczną wręcz szefową-wiedźmę. Nowi prokuratorzy się jej bali, aplikanci chowali się do toalety, kiedy szła korytarzem.