Robert Silverberg
Valentine Pontifex
KSIĘGA KORONALA
1
Valentine zachwiał się, oparł wolną ręką o stół; z wysiłkiem utrzymał równowagę, omal nie wylewając wina.
Jakie to dziwne, pomyślał, ta słabość, to zmieszanie. Wypiłem za wiele… takie stęchłe powietrze… może grawitacja jest silniejsza tu, głęboko pod powierzchnią…
— Wznieście toast, panie — szepnął Deliamber. — Za zdrowie Pontifexa, potem za jego doradców, a potem…
— Tak. Tak, wiem.
Valentine rozglądał się niepewnie, jak osaczony przez myśliwych stitmoj, wpatrzony w otaczający go krąg włóczni.
— Przyjaciele…
— Za zdrowie Pontifexa Tyeverasa — cicho, choć ostro, wtrącił Deliamber.
Przyjaciele? Tak, przyjaciele. Najdrożsi przyjaciele. Są tu, przy jego boku, niemal wszyscy, brak tylko Carabelli i Elidatha; z nią spotka się na zachodzie — tak, oczywiście — a Elidath pod jego nieobecność pełni obowiązki Koronala na Górze Zamkowej. Reszta jest z nim: Sleet, Deliamber, Tunigorn, Shanamir, Lisamon i Ernamar, Tisana, Skandar Zalzan Kavol, Hjort Asenhart… tak, są z nim, tak mu drodzy, podpory jego życia, jego rządów…
— Przyjaciele, wznieście kielichy, wypijcie ze mną jeszcze i ten toast. Wiecie, że Bogini nie darowała mi długich lat spokojnych rządów. Wiecie także, jaki ciężar dźwigałem na barkach, znacie wyzwania, którym musiałem stawić czoło; zadania, które musiałem wypełnić, poważne problemy, które nie znalazły jeszcze rozwiązania…
— Nie taki, jak myślę, winien być ten toast — usłyszał słowa kogoś za plecami. A Deliamber raz jeszcze szepnął:
— Za Jego Wysokość Pontifexa, panie. Musisz wznieść toast za Jego Wysokość Pontifexa!
Valentine zignorował go. Wypowiadane właśnie słowa wypływały mu z ust niczym obdarzone własną wolą.
— Jeśli stawiłem czoło tym problemom, choćby z niewielkim powodzeniem, to tylko dlatego, iż znalazłam oparcie, radę i miłość w grupie takich towarzyszy i drogich przyjaciół, jakimi los nie obdarzył jeszcze żadnego władcy. Z waszą nieocenioną pomocą, mili przyjaciele, rozwiążemy wreszcie problemy, z którymi boryka się Majipoor, rozpoczynając erę prawdziwego pokoju, o jakim wszyscy marzymy. A więc, gotując się, by wyruszyć jutro w głąb naszego królestwa i z ochotą, radośnie rozpocząć wielki objazd, ten ostatni dzisiejszego wieczora toast wznoszę za was, przyjaciele, za was, którzy podtrzymywaliście mnie, pomagaliście mi przez wszystkie te lata, za was…
— Jak on dziwnie wygląda — szepnął Ernamar. — Czyżby zachorował?
Valentine'a przeszył spazm okrutnego bólu. W głowie słyszał straszny, świdrujący zgrzyt, oddech palił mu krtań, czuł, jak zapada się w noc, tak przerażającą, że nie było w niej ani odrobiny światła. Ta noc była jak czarna krew. Kielich wypadł mu z dłoni, roztrzaskał się i było tak, jakby roztrzaskał się cały świat, jakby świat rozpadł się na drobne kawałki, a jego fragmenty uleciały, wirując powoli, w najdalsze zakątki kosmosu. Słabości, która go ogarnęła, nie potrafił pokonać. Była też ciemność… ciemność pozbawiona odrobiny światła…
— Panie! — krzyknął ktoś. Czyżby Hissune?
— Ona ma przesłanie!
— Przesłanie? Jak? Przecież nie śpi!
— Panie! Panie! Panie!
Valentine spojrzał w dół. Tam wszystko było czarne; z podłogi unosiła się fala mroku. Wydawało mu się, że go przyciąga. Cichy, melodyjny głos powtarzał: “Oto ścieżka, którą masz pójść, oto twoje przeznaczenie; mrok, noc, zagłada. Poddaj się. Poddaj się, Lordzie Valentinie, który byłeś Koronalem, a nigdy nie będziesz Pontifexem”. I Valentine poddał się, albowiem w tej chwili słabości i paraliżu ducha nie mógł zrobić nic innego. Spojrzał na zalewającą go falę mroku i osunął się w nią bez walki. Nic nie rozumiejąc, o nic nie pytając, zanurzył się we wszechogarniającą ciemność.
Umarłem, pomyślał. Płynę teraz z nurtem czarnej rzeki, która zaniesie mnie do źródła; wkrótce będę musiał wyjść na brzeg i odnaleźć drogę prowadzącą do Mostu Pożegnań. Przekroczę go i znajdę się tam, gdzie zaczyna się i kończy wszelkie życie.
Nagle jego duszę ogarnął dziwny spokój, uczucie cudownej lekkości, rozkosznego zadowolenia; miał pewność, że oto wszechświat osiągnął najwyższą harmonię. Valentine czuł się tak, jakby znowu spoczywał w kołysce, otulony, ogrzany, wolny od tortur władzy. Ach, jakież to wspaniałe uczucie, leżeć spokojnie wśród fal niepokoju! Czy to śmierć? Jeśli tak, śmierć jest rozkoszą!
— Oszukano cię panie. Śmierć to kres rozkoszy.
— Kto do mnie przemawia?
— Znasz mnie, panie.
— Deliamber? Czyżbyś także umarł? Ach, jakże spokojnym i bezpiecznym miejscem jest śmierć, stary przyjacielu!
— Jesteś bezpieczny, owszem, panie. Ale nie martwy.
— Ale ja czuję, że naprawdę umarłem.
— Czyżbyś poznał śmierć wystarczająco dobrze, by tak pewnie się o niej wypowiadać, panie?
— A więc co to jest, jeśli nie śmierć?
— Po prostu czas — stwierdził Deliamber.
— Czyżbyś rzucił na mnie urok, czarowniku?
— Nie. Nie ja rzuciłem ten czar. Lecz sprawię, że przestanie działać, jeśli mi na to pozwolisz. Przebudź się! Przebudź!
— Nie, Deliamberze. Daj mi spokój!
— Musisz się przebudzić, panie.
— Musisz! — W głosie Valentine'a brzmiała gorycz. — Musisz! Zawsze tylko “musisz”! Czyżbym nigdy nie miał zaznać odpoczynku? Pozwól mi zostać tu, gdzie jestem. Tu panuje pokój. A ja nie kocham wojny, Deliamberze.
— Przebudź się, panie.
— Zaraz powiesz mi, że to mój obowiązek.
— Nie muszę mówić ci tego, o czym doskonale wiesz, panie. Przebudź się.
Valentine otworzył oczy i stwierdził, że unosi się w potężnych ramionach Lisamon Hultin. Amazonka niosła go jak dziecko, przytulonego do swych ogromnych piersi. Nic dziwnego, że wyobrażał sobie, że znajduje się w kołysce albo że spływa nurtem czarnej rzeki. Na lewym ramieniu wojowniczki siedział skulony Autifon Deliamber. Valentine zrozumiał, skąd wzięła się magia, która wydobyła go z mroku: trzy z licznych macek Vroona dotykały go — jedna czoła, jedna policzka, jedna piersi.
Czując się głupio, poprosił:
— Czy mogłabyś postawić mnie na ziemi?
— Jesteś bardzo słaby, panie — powiedziała basem Lisamon.
— Ale chyba nie aż tak słaby. Postaw mnie. Delikatnie, jakby miała do czynienia z dziewięćsetletnim starcem, Lisamon opuściła go na ziemię. Valentine natychmiast poczuł falę słabości. Wyciągnął dłoń i oparł się o olbrzymkę, stojącą blisko niego, gotową pomóc, gdyby to okazało się konieczne. Zęby mu szczękały. Ciężkie szaty kleiły się do spoconego ciała jak całun. Bał się, że jeśli choć na chwilę zamknie oczy, fala mroku podniesie się i znów go zaleje. Wysiłkiem woli zmusił się jednak do zachowania spokoju, choć był to spokój udawany. Ćwiczenia osiągnęły skutek — nie mógł pozwolić, by zobaczono go zdezorientowanego, słabego — i to niezależnie od irracjonalnego strachu, który nadal odczuwał.
Po chwili naprawdę zdołał się uspokoić. Rozejrzał się dookoła. Wynieśli go z wielkiej sali; znajdował się w jakimś jasno oświetlonym korytarzu o ścianach ozdobionych wzorem, w którym powtarzał się znak Pontifexa — oszałamiającym, zdumiewającym bogactwem ornamentem z symboli Labiryntu. Wokół niego zebrała się cała grupa: Tunigorn, Sleet, Hissune, Shanamir, a także inni ludzie z jego otoczenia, oraz słudzy Pontifexa: Hornkast i stary Dilifon, za nimi zaś jeszcze kilkanaście twarzy zakrytych żółtymi maskami.