Hissune napił się wina i jego duszę ogarnęło rozkoszne ciepło. Cóż znaczy to wszystko, przez co musiał przejść dziś przed ucztą? Dotarł w końcu na miejsce i został zaakceptowany. Niech Vanimoon, Heluan i Ghisnet skręcają się z zazdrości. Był tu, wśród wielkich tego świata. Rozpoczął wspinaczkę na sam szczyt i wkrótce osiągnie wysokość, z której wszystkich Vanimoonów jego dzieciństwa nie da się w ogóle dostrzec.
Jednak wkrótce uczucie zadowolenia opuściło go; zastąpiły je zmieszanie i strach.
Po pierwsze: popełnił nietakt, drobny i głupi, lecz wybaczalny; prawie nie było w tym jego winy. Sleet powiedział coś o zachowaniu urzędników Pontifexa — jak to spoglądają na Valentine'a najwyraźniej przerażeni, że nie bawi się wystarczająco dobrze. Hissune, rozgrzany świeżo wypitym winem, szczęśliwy, że znalazł się na uczcie, stwierdził bez ogródek:
— Mają się czego bać. Wiedzą, że muszą albo zrobić dobre wrażenie, albo wylecą na zbity pysk, kiedy Lord Valentine zostanie Pontifexem!
Przy stole rozległy się głośne westchnienia. Wszyscy obecni spojrzeli na niego, jakby powiedział jakieś straszne bluźnierstwo — wszyscy z wyjątkiem Koronala, który mocno zacisnął usta, jak ktoś, kto znalazł żabę w zupie, i odwrócił wzrok.
— Powiedziałem coś nie tak? — spytał Hissune.
— Ciii! — szepnęła gwałtownie ogromna Lisamon Hultin, szturchając go łokciem w żebra.
— Przecież to prawda! Pewnego dnia Valentine zostanie Pontifexem. Czyżby nie miał zamiaru obsadzić ważniejszych stanowisk swymi ludźmi? Lisamon szturchnęła go znowu, mocniej, tak że omal nie wylądował na podłodze. Sleet wpatrywał się w niego wojowniczo, a Shanamir upomniał go, głosem cichym, lecz ostrym:
— Dość. Tylko pogarszasz sprawę.
Hissune potrząsnął głową. Był zmieszany, lecz teraz czuł także i gniew.
— Nie rozumiem.
— Wyjaśnię ci to później — powiedział Shanamir. Lecz Hissune powtórzył uparcie:
— Co takiego zrobiłem? Rzekłem tylko, że pewnego dnia Lord Valentine zostanie Pontifexem i…
Shanamir wyjaśnił lodowatym tonem:
— Lord Valentine nie chce rozpatrywać konieczności zostania Pontifexem w tej właśnie chwili. A. już szczególnie nie życzy sobie rozpatrywania tej konieczności podczas uczty. W jego obecności w ogóle nie rozmawia się na podobne tematy. Czy teraz już pojąłeś? Rozumiesz?
— Tak. Rozumiem.
Hissune był zrozpaczony. Miał ochotę wpełznąć pod stół i ukryć się tam. Ale skąd miał wiedzieć, że Koronal nie ma ochoty rozmawiać o tym, że pewnego dnia będzie musiał zostać Pontifexem? W końcu to żadna tajemnica, prawda? Kiedy umiera Pontifex, Koronal automatycznie zajmuje jego miejsce i mianuje nowego Koronala, który kiedyś będzie musiał zamieszkać w Labiryncie. Taki jest system władzy ukształtowany przed tysiącami lat. Jeśli Valentine nie znosi myśli o zamieszkaniu w Labiryncie, najlepiej by zrobił, gdyby w ogóle nie obejmował stanowiska Koronala. Hissune miał wrażenie, iż bez sensu jest odpędzać od siebie myśl o sukcesji w nadziei, że coś się może kiedyś zmieni.
Choć Koronal zachowywał chłodne milczenie, nieszczęście z pewnością już się stało. Hissune najpierw spóźnił się, a potem, kiedy w ogóle po raz pierwszy otworzył usta, powiedział to, co mógł najgorszego. Co za nieszczęsny początek! Czy można jakoś zaradzić złu? Zastanawiał się nad tym podczas żenującego pokazu żonglerki, podczas nudnych mów, które nastąpiły zaraz po pokazie; cierpiałby tak zapewne cały wieczór, gdyby nie zdarzyło się coś jeszcze gorszego. Lord Valentine miał przemawiać, lecz wstając sprawiał wrażenie dziwnie nieobecnego, pogrążonego w myślach. Wyglądał niemal jak lunatyk — wzrok miał zamglony, ruchy niepewne. Wśród siedzących przy jego wyżej ustawionym stole rozległy się szepty. Po przerażającej chwili milczenia Koronal zaczął jednak mówić, lecz najwyraźniej nie była to właściwa mowa — trudno było w ogóle zorientować się, o co mu chodzi. Czyżby zachorował? Upił się? Czy ktoś rzucił na niego urok? Hissunowi aż przykro było patrzeć na oszołomionego władcę. Stary Hornkast dopiero co powiedział, że Koronal nie tylko rządzi Majipoorem, lecz w pewnym sensie jest Majipoorem — i oto Koronal stoi przed nimi, chwiejąc się, i wygląda, jakby za chwilę miał się przewrócić…
Ktoś powinien złapać go za rękę, pomyślał Hissune, i pomóc mu usiąść, nim upadnie. Lecz nikt się nie poruszył. Nikt nie ośmielił się poruszyć. Błagam, myślał Hissune, patrząc na Sleeta, na Tunigorna, na Ernamara, niech ktoś mu przerwie. Niech mu ktoś pomoże.
Lecz nikt nie drgnął.
— Panie — szepnął ochryple jakiś głos. Był to jego głos.
Hissune skoczył i podtrzymał Koronala, który upadł jak kłoda na lśniącą drewnianą posadzkę.
6
Oto sen Pontifexa Tyeverasa:
Tu, w królestwie, które zamieszkuję teraz, nie ma dźwięków, nie ma kolorów, nie ma ruchu. Kwiaty alabandyn są czarne, lśniące liście palm semotan są białe, a ptak, który nie lata, śpiewa niesłyszalnym głosem. Leżę na posłaniu z miękkiego mchu, patrząc na krople nie spadającego deszczu. Kiedy doliną wieje wiatr, nie drży żaden liść. Królestwo moje nazywa się śmierć, alabandyny i semotany są martwe, ptaki są martwe, wiatr i deszcz są martwe. I ja jestem martwy.
Przychodzą, stają wokół mnie i mówią:
— Jesteś Tyeverasem, który był Koronalem Majipooru i Pontifexem Majipooru.
A ja odpowiadam:
— Jestem martwym Tyeverasem, który był waszym królem, który był waszym władcą. Widzicie, nie mam koloru? Widzicie, nie wydaję dźwięku? Nie żyję.
— Żyjesz.
— Tu, po mojej prawej ręce, jest Lord Malibor, który był mym pierwszym Koronalem. Nie żyje, prawda? Tu, po mojej lewej ręce jest Lord Voriax, który był mym drugim Koronalem. Czy on żyje? Leżę pomiędzy dwoma martwymi mężczyznami. Więc sam jestem martwy.
— Powstań i chodź, Tyeverasie, któryś był Koronalem, Tyeverasie, któryś jest Pontifexem.
— Nie muszę powstać i chodzić. Mam wymówkę. Jestem martwy.
— Posłuchaj naszych głosów.
— Wasze głosy nie mają dźwięku.
— Słucha j, Tyeverasie, słuchaj, słuchaj, słuchaj!
— Alabandyny są czarne. Niebo jest białe. To królestwo śmierci.
— Powstań i chodź, Tyeverasie, władco Majipooru!
— Kim jesteś?
— Jestem Valentine, twój trzeci Koronal.
— Pozdrawiam cię, Valentine, Pontifeksie Majipooru!
— To nie mój tytuł. Powstań i chodź! A ja powiadam:
— Nie możecie tego ode mnie wymagać, ponieważ jestem martwy. Ale oni mówią: “Nie słyszymy cię, niegdyś królu, teraz władco”, a potem głos twierdzący, że jest głosem Valentine'a powtarza: “powstań i chodź!” i dłoń Valentine'a jest w mojej dłoni, w tym królestwie, w którym nic się nie porusza. Jego ręka ciągnie mnie w górę i ulatuję, lekki jak powietrze unoszące się w powietrzu, i sunę przed siebie, poruszając się w bezruchu, oddychając, lecz nie zaczerpując powietrza. Wspólnie przekraczamy most, niby tęcza spinający łukiem brzegi otchłani, tak głębokiej jak wielki jest ten świat. Błyszcząca metalicznie powierzchnia mostu dzwoni przy każdym moim kroku, co przypomina śpiew młodych dziewcząt. Po drugiej stronie wszystko jest kolorowe: bursztynowe, turkusowe, koralowe, fioletowe, szmaragdowe, brązowe, indygo, szkarłatne. Sklepienie niebios jest jak jadeit; ostre promienie słońca, które przeszywają powietrze, są jak miedź. Wszystko unosi się w powietrzu, wszystko się chwieje, nie ma nic stałego, nie ma równowagi. Głosy mówią: “Oto życie, Tyeverasie! Oto twe właściwe królestwo!” Nie odpowiadam im, ostatecznie nie żyję i tylko śnię, że żyję. Zaczynam płakać i moje łzy mają kolor gwiazd.