Выбрать главу

— Lord Valentine! — czystym, dźwięcznym głosem krzyknęła Aximaan Threysz.

— Nie jestem już Lordem Valentine'em, lecz Pontifexem Valentine'em. Czynisz mi wielki zaszczyt, przychodząc tu, Aximaan Threysz. Twa sława cię wyprzedziła.

— Valentine… Pontifex…

— Podejdź i podaj mi rękę.

Ujął jej chudą, wyschniętą dłoń, uścisnął ją mocno. Patrzyli sobie w oczy; widząc jej wielkie, czyste tęczówki, zorientował się, że Threysz jest ślepa.

— Twierdzili, że jesteś uzurpatorem — powiedziała. — Przybył tu nieduży, rumiany mężczyzna, powiedział nam, że nie jesteś prawdziwym Koronalem. Nie chciałam go słuchać, odeszłam. Nie wiedziałam, czy jesteś prawdziwym władcą, czy uzurpatorem, ale pomyślałam, że nie jemu o tym wyrokować, temu niskiemu, rumianemu mężczyźnie.

— Ach, Sempeturn. Spotkaliśmy się. Teraz i on wierzy, że byłem prawdziwym Koronalem, a teraz jestem prawdziwym Pontifexem.

— Czy scalisz świat, prawdziwy Pontifeksie? — spytała Aximaan Threysz głosem pełnym zdumiewającej żywotności, młodzieńczej czystości.

— Wszyscy to uczcimy, Aximaan Threysz.

— Nie. Nie ja, Pontifeksie Valentinie. Ja umrę, w przyszłym tygodniu, za tydzień, za dwa, i z pewnością nie przedwcześnie.

Chcę tylko, byś mi obiecał, że świat będzie taki, jaki był: dla mych dzieci i dzieci mych dzieci. Jeśli mi to obiecasz, popełznę ku tobie na kolanach, a jeśli będzie to obietnica fałszywa, niech Bogini pokara cię tak, jak my tu, w Dolinie, zostaliśmy pokarani, Pontifeksie Valentinie.

— Obiecuję ci, o Aximaan Threysz, że świat zostanie odtworzony w swej pierwotnej postaci, że będzie piękniejszy, niż był, obiecuję ci także, że nie jest to fałszywa obietnica. Nie pozwolę ci jednak pełznąć ku mnie na kolanach.

— Obiecałam, że zrobię to, i zrobię. — Niesłychane, lecz Aximaan Threysz odepchnęła obie młodsze kobiety, jakby były ledwie piórkami. Padła na kolana — obraz najgłębszej pokory — choć jej ciało wydawało się tak sztywne jak płat skóry przez wiek wystawiany na słońce. Valentine wyciągnął rękę, by pomóc jej powstać, a wtedy jedna z kobiet — jej córka, to mogła być tylko jej córka! — chwyciła go za rękę i odtrąciła ją, a potem spojrzała na swą dłoń z przestrachem, jakby przeraziło ją to, iż dotknęła Pontifexa. Aximaan Threysz powstała powoli, bez żadnej pomocy.

— Czy wiesz, jaka jestem stara? — spytała. — Urodziłam się, gdy Pontifexem był Ossier. Sądzę, że jestem najstarszą istotą na tym świecie. Umrę za rządów Pontifexa Valentine'a, a ty scalisz nasz świat!

Ta kobieta sądzi, że wypowiada proroctwo, pomyślał Valentine. Więc czemu jej słowa brzmią jak rozkaz?

— Tak też będzie, o Aximaan Threysz — powiedział głośno. — A ty dożyjesz chwili, w której dojrzysz spełnienie tej obietnicy!

— Nie. Nie. Prorokować możesz tylko wtedy, kiedy nie dostrzegasz już rzeczywistości. Me życie kończy się, lecz twoje widzę jasno. Ocalisz nas, dokonując tego, co uważasz za niemożliwe do dokonania. A potem potwierdzisz swój uczynek, czyniąc to, czego nie chciałbyś uczynić nawet w najgorszych koszmarach. Lecz choć najpierw dokonasz niemożliwego, potem zaś nienawistnego, będziesz wiedział, że postąpiłeś właściwie, i będziesz radował się swym postępkiem, o Pontifeksie Valentinie. A teraz odejdź, Pontifeksie i uzdrów nas. — Rozwidlony język zadrżał z wielką siłą i wielką energią. — Uzdrów nas, Pontifeksie Valentinie. Uzdrów nas!

Aximaan Threysz odwróciła się powoli. Ruszyła drogą, którą ku niemu przyszła, odtrącając pomoc towarzyszących jej kobiet.

Minęła jeszcze godzina, nim Valentine uwolnił się do obecności ludu Doliny Prestimiona; ludzie i nie tylko ludzie tłoczyli się wokół niego z rozpaczliwą nadzieją, jakby sam czar jego pontyfikalnej obecności miał siłę zmienić ich życie, jakby za jego sprawą powrócić mogli do czasów sprzed nadejścia plag — lecz w końcu Carabella, używając jego zmęczenia jako pretekstu, zdołała zakończyć audiencję. Podczas powrotu do posiadłości Nittikimala, Valentine myślał wyłącznie o Aximaan Threysz. W uszach nadal słyszał jej suchy, syczący głos. “Ocalisz nas dokonując tego, co uważasz za niemożliwe do dokonania. A potem potwierdzisz swój uczynek, czyniąc to, czego nie chciałbyś uczynić nawet w najgorszych koszmarach. A teraz odejdź, Pontifeksie i uzdrów nas”. Tak, tak. “Uzdrów nas, Pontifeksie. Uzdrów nas, Valentinie! Uzdrów nas!”

W jego duszy brzmiała muzyka króla oceanu Maazmoorna. Tak bliski był przełomu tego dnia, tak bliski był prawdziwego kontaktu z wielkim stworzeniem oceanu. Dziś… nocą…

Carabella także nie spała tej nocy. Stara Ghayrożka prześladowała i ją, niemal obsesyjnie wracała ku jej talentowi proroczeniu, ku zdumiewającej jasności widzenia ślepoty, ku sekretom proroctwa. Wreszcie lekko pocałowała Valentine'a w usta, pogrzebała się w niewyobrażalnym mroku ich łoża i zasnęła.

Czekał przez nieskończone chwile. A potem ujął w dłonie kieł smoka morskiego Maazmoorna.

Maazmoornie?

Ściskał kieł tak mocno, że niemal wżarł się on w skórę jego dłoni. Zapragnął skoncentrować całą siłę umysłu na przekroczeniu granicy tysięcy mil, dzielących Dolinę Prestimiona i królów oceanu, przebywających… gdzie? Na biegunie? Gdzie się kryją?

Maazmoomie?

Słyszę cię, o lądowy bracie, Valentinie, władco bracie…

Nareszcie!

Wiesz, kim jestem ?

Znam cię. Znałem twego ojca. Znałem wielu przed tobą…

Rozmawiałeś z nimi?

Nie. Jesteś pierwszy. Ale znałem ich. Nie znali mnie, ale ja znałem ich. Żyłem przez wiele okrążeń oceanu, bracie Valentinie. I obserwowałem wszystko, co dzieje się na lądzie…

Więc wiesz, co się dzieje?

Wiem.

Giniemy. A wy przyczyniacie się do naszej zguby.

Nie!

Prowadzicie buntowników spośród Zmiennokształtnych. O tym wiemy. Czczą was jak bogów, a wy uczycie ich, jak nas zniszczyć.

Nie, Valentinie — bracie.

Wiem, że czczą was jak bogów.

Oczywiście, przecież jesteśmy bogami. Nie popieramy ich buntu, dajemy tylko to, co dalibyśmy każdemu, kto przyszedłby do nas po nowe życie. Nie pragniemy, by wyparto was z naszego świata.

Lecz na pewno nas nienawidzicie!

Nie, bracie Valentinie.

Polujemy na was… zabijamy… Jemy wasze ciało i pijemy krew, i wyrabiamy z kości tanie błyskotki.

Tak, to prawda. Lecz dlaczego mielibyśmy was za to nienawidzić, bracie Valentinie? Dlaczego?

Valentine nie odpowiedział mu od razu. Leżał zimny, drżący, przy boku śpiącej Carabelli, zastanawiając się nad tym, co usłyszał, nad tym cierpliwym wyznaniem, że królowie oceanu są bogami — co niby miało to oznaczać? — i że nie uczestniczą w buncie. Dowiedział się czegoś całkowicie nowego i nieoczekiwanego, oto smoki nie żywią do mieszkańców Majipooru żalu, mimo nieszczęść, jakich z ich ręki doświadczały. Za wiele zdarzyło się naraz. Ogrom niepojętej wiedzy tam, gdzie niegdyś był dźwięk dzwonów i poczucie wszechogarniającej obecności.

Czyżbyś nie był zdolny do gniewu, Maazmoornie?

Wiemy, co to gniew.

Lecz czy go czujecie?

Gniew nie liczy się i nie o nim mowa, bracie Valentinie. To, co czynią wasi myśliwi, jest zupełnie naturalne. Jest częścią życia, aspektem Tego, Co Jest. Tak jak ja. Tak jak ty. Czcimy To, Co Jest we wszystkich jego przejawach. Zabijacie nas, kiedy przepływamy wzdłuż wybrzeża kontynentu, który nazywacie Zimroelem, używacie naszych ciał, my zaś czasami zatapiamy wasze statki, jeśli wydaje się, że to właśnie uczynić należy w tej chwili, i używamy waszych ciał, a wszystko jest Tym, Czym Jest. Pewnego razu Piurivarzy zabili kilku z nas w swym kamiennym mieście, które teraz jest martwe, myśleli, że popełnili straszliwą zbrodnię, i w ramach zadośćuczynienia zniszczyli je. Nie sądzili, nikt z lądowych dzieci nie rozumie. Wszystko jest tylko Tym, Czym Jest.