Выбрать главу

To także sen Pontifexa Tyeverasa:

Siedzę na tronie, w maszynie, która jest częścią maszyny. Otacza mnie ściana niebieskiego szkła. Słyszę bulgotanie i powolne tykanie skomplikowanego mechanizmu. Serce bije mi wolno, jestem świadom każdego uderzenia płynu w jego ścianki, lecz sądzę, że ten płyn to nie krew. Czymkolwiek jest, przepływa mi jednak przez żyły, a ja jestem tego świadomy. A więc z całą pewnością żyję. Jak to możliwe? Jestem taki stary, czyżbym przeżył samą śmierć? Jestem Tyeverasem, który byt Koronalem pod rządami Ossiera, dotknąłem raz dłoni Lorda Kinnikena, kiedy Zamek należał do niego, gdy Ossier był tylko książątkiem, a drugi Pontifex Thimin zasiadał na tronie w Labiryncie. Jeśli to prawda, z pewnością jestem jedynym żywym człowiekiem, pamiętającym czasy Thimina… Jeśli żyję, a sądzę, że żyję. Ale śpię. I śnię. Otacza mnie wielki spokój. Ze świata wycieka kolor. Wszystko jest czarne, wszystko jest białe, nic się nie porusza, nie ma dźwięków. Tak zawsze wyobrażałem sobie królestwo śmierci. Ach, jest tu Pontifex Confalume, i Prestimion, i Dekkeret! Wszyscy ci wielcy władcy patrzą w górę na deszcz, który nie pada, i bezdźwięcznymi słowami mówią: “Witaj, Tyeverasie, witaj zmęczony stary władco, połóż się przy nas, teraz bowiem jesteś martwy jak i my. Tak, tak, tak. Ach, jakże tu pięknie! Och, jest tu Lord Malibor, mężczyzna z miasta Bombifale, w którym pokładałem — jakże niesłusznie — tak wielkie nadzieje, jest tu Lord Voriax z czarną brodą i rumianymi policzkami, tylko że jego policzki wcale nie są rumiane. Nareszcie i mnie pozwolono do nich dołączyć! Świat jest cichy. Świat jest nieruchomy. Nareszcie, nareszcie, nareszcie! Nareszcie pozwolili mi umrzeć, choćby nawet tylko we śnie.

Tak właśnie Pontifex Tyeveras wędruje pomiędzy światami, ani martwy, ani żywy, śniąc o królestwie życia, gdy sądzi, że umarł, śniąc o królestwie śmierci, gdy pamięta, że żyje.

7

— Odrobinę wina, jeśli pozwolisz — powiedział Valentine. Sleet włożył mu w dłoń puchar, który Koronal wychylił do dna.

— Drzemałem — szepnął. — Krótka drzemka przed bankietem… i ten sen, Sleecie! Ten sen! Wezwij Tisanę, dobrze? Musi mi go wytłumaczyć.

— Z całym szacunkiem, panie, na to nie ma teraz czasu — wyjaśnił Sleet.

— Przyszliśmy po ciebie — oznajmił Tunigorn. — Uczta zaczyna się za chwile. Protokół wyraźnie zaznacza, że powinieneś być na swoim miejscu, panie, kiedy urzędnicy Pontifexa…

— Protokół? Protokół! Ten sen był prawie jak przesłanie, czy nie potraficie tego zrozumieć? Wizja takiej katastrofy…

— Koronal nie otrzymuje przesłań — oświadczył spokojnie Sleet. — A uczta właśnie się zaczyna, musimy pomóc ci się ubrać i zaprowadzić cię tam, panie. Dla Tisany i jej mikstur będzie czas po uczcie, jeśli takie jest twe życzenie. Ale teraz…

— Muszę mieć wyjaśnienie tego snu!

— Oczywiście, panie. Ale teraz nie mamy czasu. Wstań, panie. Wiedział, że Sleet i Tunigorn mają rację; czy mu się to podoba, czy nie, musi natychmiast przygotować się do uczty.

Uczta była czymś więcej niż ceremonią — była rytuałem grzeczności: stary monarcha wyrażał w ten sposób szacunek dla młodszego władcy, który był jego adoptowanym synem i następcą. Chociaż Pontifex mógł być ogłupiały ze starości, a może nawet kompletnie szalony, Koronalowi nie wolno potraktować jego uczty lekceważąco. Musi w niej uczestniczyć.

Sen więc musi zaczekać. Żadnego snu tak potężnego, tak pełnego znaków, nie wolno było po prostu zlekceważyć. Będzie konieczne spotkanie z wieszczką, a prawdopodobnie także sesja z czarownikiem Deliamberem — ale to wszystko musi zaczekać do nocy.

— Wstań, panie — powtórzył Sleet, wyciągając rękę, w której trzymał gronostajowy płaszcz, oznakę urzędu.

Wspomnienie sennej wizji nadal ciążyło na duszy Valentine'a, gdy dziesięć minut później wchodził do Wielkiej Sali Pontifexa. Lecz Koronal Majipooru nie powinien sprawiać wrażenia ponurego i nieobecnego duchem na uczcie na swą cześć, więc idąc w kierunku stołu, Valentine przybrał najpogodniejszy wyraz twarzy, na jaki potrafił się zdobyć.

W rzeczywistości udawał przez cały nieskończony tydzień oficjalnej wizyty w Labiryncie. Sztuczny uśmiech, wymuszona wesołość. Ze wszystkich wielkich metropolii Majipooru to podziemne miasto lubił najmniej. Wydawało mu się ponure, obmierzłe; odwiedzał je tylko wtedy, gdy wymagała tego racja stanu. Czuł się naprawdę żywy, dopiero pławiąc się w słonecznych promieniach lata, pod sklepieniem otwartego nieba, jadąc przez las pięknych drzew o wielkich liściach, gdy wiatr rozwiewał jego złote włosy. W poważnym, mrocznym Labiryncie miał za to wrażenie, że został za życia pogrzebany. Nienawidził prowadzących nieuchronnie w dół korytarzy, bezliku mrocznych poziomów, klaustrofobicznej atmosfery tego miejsca.

Najbardziej ze wszystkiego nienawidził pewności, że będzie musiał tu zamieszkać, że odziedziczył tytuł Pontifexa, że stanie kiedyś wobec konieczności porzucenia rozkoszy życia na Górze Zamkowej, mając perspektywę pogrzebania się w tym mieście-grobie.

Najgorszy ze wszystkich był ostatni wieczór, uczta w Wielkiej Sali na najniższym poziomie. Jakżeż to mu było nienawistne! Choćby ta wstrętna sala: ostre kąty, ostre światła, rzucające niesamowite, ruchome cienie, nadęci oficjele Pontyfikatu w tych śmiesznych, głupawych tradycyjnych maseczkach, nic nie znaczące mowy, nuda, a nade wszystko przygniatający ciężar kolosalnej masy kamieni. Sama myśl o tym wszystkim przerażała. Być może jego straszny sen był tylko przepowiednią cierpień, które będzie musiał znieść na dzisiejszej uczcie?

A jednak, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, Valentine stwierdził, że się rozluźnia, uspokaja — nie o to chodzi, by się dobrze bawił, nie, oczywiście, że nie, ale przynajmniej okazało się, że zdoła to wszystko znieść.

Zmienili wystrój sali. To pomogło. Rozwieszone na ścianach jaskrawe, złoto-zielone chorągwie, chorągwie w kolorach Koronala, kryły niepokojący, dziwaczny kształt wielkiego pomieszczenia. Od czasu jego ostatniej wizyty zmieniono także oświetlenie — w powietrzu unosiły się świecące miłym, stłumionym blaskiem lampy dryfowe. Najwyraźniej także urzędnicy Pontyfikatu nie szczędzili kosztów i energii, by tchnąć w tę ucztę odrobinę radości. Ze słynnych piwnic Labiryntu popłynęły rzeką najlepsze trunki Majipooru: złote wino z palm słonecznych, pochodzące z Pidruid, wytrawne białe wino z Amblemornu, delikatne czerwone wino z Ni-moya, a następnie mocne ciężkie ciemnoczerwone wino z Muldemar, które leżakowało przez lata, od czasu rządów Lorda Malibora. Do każdego z nich dobrano oczywiście odpowiednie danie: mrożone owoce thokki, wędzone mięso smoków morskich, kalimboty po narabalsku, pieczony udziec bilantoona… Daniom towarzyszyły występy pieśniarzy, mimów, harfistów i żonglerów.

Od czasu do czasu któryś ze sług Pontyfikatu rzucał ukradkowe spojrzenie na stół, gdzie zasiadał Lord Valentine wraz z towarzyszami, jakby pragnął spytać: “Czy to wystarczy? Czy jesteś zadowolony, Wasza Wysokość?” Na każde z tych spojrzeń Valentine odpowiadał ciepłym uśmiechem, przyjacielskim skinieniem głowy, uniesieniem kielicha, jakby niepewnym siebie gospodarzom chciał odpowiedzieć: “Oczywiście, oczywiście, wielce mi przypadło do gustu to, co dla mnie przygotowaliście'3.