Выбрать главу

— Ale z nich obrzydliwi karierowicze! — Sleet nie starał się nawet mówić cicho. — Pocą się ze strachu, wyczuwa się to na kilka kroków!

To po tych właśnie słowach Hissune wyrwał się ze swą głupią uwagą, że walczą oni o względy Lorda Valentine'a, spodziewając się, że niedługo zostanie Pontifexem. To niespodziewane i nietaktowne stwierdzenie podziałało na Valentine'a jak smagnięcie biczem; jego serce nagle przyspieszyło biegu, w gardle poczuł suchość. Z wysiłkiem narzucił sobie spokój, uśmiechnął się do Najwyższego Rzecznika Pontyfikatu Hornkasta, skinął głową pontyfikalnemu majordomusowi, zwracał się przyjaźnie do tego sąsiada i owego, słysząc, jak za jego plecami Shanamir wyjaśnia Hissune'owi naturę owego nietaktu.

Po chwili jego gniew minął. Skąd niby chłopiec miał wiedzieć, że w otoczeniu Koronala ten temat pozostaje zakazany? Nie mógł jednak nic uczynić, by oszczędzić mu wstydu, bez zdradzania, co czuje — więc tylko pogrążył się w rozmowie, jakby nic się nie stało.

Pojawiła się piątka żonglerów: troje ludzi, Skandar i Hjort, na szczęście odwracając uwagę Koronala. W powietrzu błysnęły noże i sierpy, zaświeciły pochodnie. Valentine głośno bił brawo.

Oczywiście, numer był pełen niedoskonałości, niedopracowań i błędów, wyraźnie widocznych dla eksperta, jakim niewątpliwie był Valentine. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia — obserwowanie żonglerki zawsze sprawiało mu wielką przyjemność, bo nieuchronnie przywodziło na myśl prostsze, szczęśliwsze życie sprzed wielu lat, gdy on sam był żonglerem, wędrującym z miasta do miasta z przypadkowo dobraną trupą. Był wówczas niewinny, nie znał ciężaru władzy — i czuł się naprawdę szczęśliwy.

Entuzjazm, któremu Koronal dawał głośny wyraz, sprawił, że Sleet niechętnie zmarszczył brwi.

— Panie, czyżbyś rzeczywiście uważał, że oni sobie na to zasłużyli?

— Żonglują z wielkim zapałem, Sleecie.

— Z wielkim zapałem bydło podczas suszy korzysta z wodopoju. Nie przestając być bydłem. Ci pełni zapału żonglerzy to zwyczajni amatorzy, panie.

— Sleet, Sleet, okaż im odrobinę miłosierdzia!

— W tym rzemiośle obowiązują pewne standardy, panie. Powinieneś je jeszcze pamiętać.

Valentine zachichotał.

— Radość, którą sprawiają mi żonglerzy, niewiele ma wspólnego z ich zręcznością. Przywodzą mi na pamięć minione dni, prostsze życie, zaginionych towarzyszy.

— Ach, tak! To inna sprawa, panie. To uczucia. Ja mówię o sztuce.

— A więc mówimy o różnych rzeczach.

Żonglerzy zakończyli występ, rzucając, czym popadło, i nie zastanawiając się, kto powinien to wszystko złapać. Valentine rozparł się w krześle uśmiechnięty, zadowolony. Ale pomyślał: “Koniec zabawy. Czas na przemówienia”.

Jednak nawet przemówienia okazały się niemal znośne. Pierwszy przemawiał Shinaam, minister spraw wewnętrznych Pontyfikatu, Ghayrog o ruchliwym rozwidlonym języku, pokryty lśniącą gadzią łuską. Zręcznie i szybko oficjalnie powitał Lorda Valentine'a i jego towarzyszy. W imieniu Koronala odpowiedział mu jego adiutant, Ermanar. Gdy skończył, przyszła kolej na starego, skurczonego Dilifona, prywatnego sekretarza Pontifexa, który przekazał prywatne pozdrowienia monarchy dla gości. Valentine wiedział, że jest to zwykłe oszustwo — Tyeveras me wypowiedział jednego sensownego i zrozumiałego słowa od dziesięciu lat. Przyjął jednak fantazje Dilifona z należną czcią i wyznaczył Tunigorna do udzielenia odpowiedzi. Przyszła kolej na Hornkasta: grubego, uroczystego i poważnego, prawdziwego władcę Labiryntu w czasach starczej niedołężności Tyeverasa.

— Będę mówił — zapowiedział Hornkast — o Wielkim Objeździe.

Valentine natychmiast skupił uwagę na jego słowach. Do tej pory uważał objazd za długą ceremonialną podróż, w trakcie której Koronal musi odwiedzić dalekie zakątki Majipooru, pokazać się ludziom, odebrać ich hołdy — dowód poddania i miłości.

— Niektórym może się wydawać — ciągnął Hornkast — że objazd to tylko rozrywka, zwykłe, nic nie znaczące wakacje od trudów sprawowania władzy. Otóż nie! Nic bardziej mylnego! Gdyż to osoba Koronala: rzeczywista, fizyczna osoba, nie sztandar, nie flaga, nie portret, wiąże najdalsze prowincje naszego świata w całość spojoną jednym uczuciem: lojalnością. I tylko przez powtarzaną od czasu do czasu łączność z rzeczywistą osobą władcy lojalność ta zostaje odnowiona.

Valentine zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. W głowie na moment pojawił mu się niepokojący obraz: planeta Majipoor wybuchająca i rozpadająca się na kawałki i jeden samotny mężczyzna walczący o to, by kawałki te znów połączyć w całość.

— Koronal bowiem — mówił dalej Hornkast — jest wcieleniem Majipooru. Koronal to Majipoor wcielony. Koronal jest światem, a świat jest Koronalem. Więc gdy udaje się na objazd, taki jaki wy, Lordzie Valentinie, rozpoczynacie teraz po raz pierwszy od chwalebnego odzyskania tronu, nie tylko wychodzi do świata, lecz także odnajduje samego siebie — odprawia pielgrzymkę w głąb własnej duszy, odnajduje najgłębsze korzenie swej istoty…

Czyżby to była prawda? Tak, oczywiście, Valentine wiedział, że Hornkast operuje standardową retoryką, efektami oratorskimi, które on sam musiał znosić aż nazbyt często. A jednak tym razem słowa te jakoś go poruszyły, otworzyły mu oczy na mroczną tajemnicę. Ten sen — zimny wiatr wiejący przez Górę Zamkową, jęcząca ziemia, otchłań pochłaniająca fragmenty świata… “Koronal to wcielenie Majipooru… Jest światem…”

Już raz za czasów jego rządów jedność ta została przerwana. Valentine, zdradziecko pozbawiony pamięci, a nawet ciała, skazany został na wygnanie. Czyżby miało się to zdarzyć po raz wtóry? Kolejne wygnanie, drugi upadek? A może chodzi o coś znacznie straszniejszego i bardziej oczywistego, coś mającego o wiele większy wymiar niż los pojedynczego człowieka.

Poczuł nie znany dotychczas smak strachu. Mniejsza o ucztę — uznał, że tłumaczenie snu jest konieczne już, natychmiast. Bez najmniejszej wątpliwości to jakaś gorzka wiedza szukała sobie drogi do jego świadomości. Coś złego dzieje się z Koronalem — co oznacza, że coś złego dzieje się ze światem…

— Panie… -Valentine usłyszał głos Autifona Deliambera. Mały czarownik mówił właśnie: — Panie, pora, byś wzniósł ostatni toast.

— Co? Kiedy?

— Teraz, panie.

— Ach tak! Oczywiście! Tak, oczywiście, ostatni toast.

Powstał. Popatrzył po Wielkiej Sali, jego wzrok dotarł nawet w najciemniejsze kąty. I nagle zdumiał się, stwierdziwszy, że nie wie, co ma uczynić. Nie wiedział, co powinien powiedzieć i do kogo; nie był nawet pewien, co tu właściwie robi. Labirynt? Czyżby rzeczywiście był w Labiryncie, w tym znienawidzonym miejscu wiecznego mroku i wilgoci? Po co przyjechał? Czego chcą od niego ci wszyscy ludzie? Być może to tylko kolejny sen, może wcale nie opuścił Góry Zamkowej? Nie wiedział. Nic już nie rozumiał.

Słowa pojawią się same, pomyślał. Wystarczy poczekać. Czekał, lecz słowa nie pojawiły się, nic się nie pojawiło oprócz tego uczucia obcości. Poczuł ból głowy, w uszach mu szumiało. A potem z niezwykłą siłą poczuł także samego siebie, znajdującego się tu, w Labiryncie — zajmował dokładnie środek świata, środek wielkiej planety. Jakaś potężna siła chciała go stąd usunąć. W jednej chwili jego dusza wydostała się z ciała i niczym promień światła przebiła wiele poziomów Labiryntu, przeniknęła na powierzchnię i obiegła Majipoor w całym jego ogromie, po najdalsze wybrzeża Zimroelu, po spieczony słońcem Suvrael, po i poza niezmierzone przestrzenie Morza Zewnętrznego, do najdalszych krańców planety. Opasała świat niczym promiennym welonem. W tym oszałamiającym momencie Valentine czuł, że on i świat są jednością, że jest wcieleniem dwudziestu miliardów jego mieszkańców: ludzi, Skandarów, Hjortów, Metamorfów i przedstawicieli wszystkich innych ras, że poruszają się oni w nim niczym cząsteczki jego krwi. Był wszędzie, był wszystkim: całym smutkiem świata, całą radością świata, wszystkimi jego pragnieniami i potrzebami.