Był wszystkim, był wrzącym wszechświatem sprzeczności i konfliktów. Czuł upalne słońce pustyni, ciepły deszcz tropików i chłód wysokich szczytów gór. Śmiał się i płakał, umierał i kochał się, jadł, pił i tańczył, walczył, galopował po jakichś nieznanych wzgórzach, ciężko pracował w polu i wycinał ścieżkę w gęsto zarośniętej tropikalnej dżungli W oceanach jego duszy potężne smoki morskie wypływały na powierzchnię wód, wydychały powietrze z grzmiącym rykiem i nurkowały znowu w niezmierzone głębie. Unosiły się przed nim twarze bez oczu, monstrualne, kpiąco uśmiechnięte. Chude ręce z cienia falowały w powietrzu Chóry śpiewały pieśni, fałszując. Wszystko naraz, równocześnie, w jednej opętańczej chwili.
Valentine stał w milczeniu, zdumiony, zagubiony, a wokół niego sala wirowała szaleńczo. Wydawało mu się, że Deliamber powtarza raz za razem:
— Wznieś toast, panie. Najpierw za Pontifexa, potem za jego doradców, potem za…
Opanuj się, nakazał sobie Valentine. Jesteś Koronalem Majipooru! Wielkim wysiłkiem woli uwolnił się od groteskowych halucynacji.
— Toast za Pontifexa, panie…
— Tak, tak, wiem.
Cienie obrazów, które widział, nadal go prześladowały. Upiorne, bezcielesne palce wciąż grzebały mu w duszy. Walczył, żeby się od tego uwolnić. Opanuj się. Opanuj się. Opanuj…!
Czuł się beznadziejnie zagubiony.
— Toast, panie.
Toast? Toast? Co to takiego: toast! Ceremonia? Nałożony na niego obowiązek? Jesteś Koronalem Majipooru. Tak. Musisz przemówić. Przemów do tych ludzi.
— Przyjaciele… — rozpoczął, a potem zanurkował prosto w chaos.
8
— Koronal pragnie się z tobą zobaczyć — powiedział Shanamir.
Hissune podniósł wzrok, zaskoczony. Od półtorej godziny czekał, spięty, w ponurej sali o groteskowym, pęcherzykowatym sklepieniu podtrzymywanym przez liczne kolumny, myśląc o tym, co też dzieje się za zamkniętymi drzwiami apartamentu Lorda Valentine'a i czy powinien tak tu czekać w nieskończoność. Północ minęła już jakiś czas temu, mniej więcej za dziesięć godzin Koronal ze swą świtą powinien rozpocząć kolejny etap Wielkiego Objazdu — chyba że dzisiejsze zdumiewające wydarzenia zmieniły ten plan. Hissune nadal miał przed sobą drogę do zewnętrznych dzielnic Labiryntu, musiał zabrać bagaż, pożegnać się z matką i siostrami, powrócić tu i dołączyć do wyruszającej w drogę grupy, a po drodze wygospodarować jeszcze parę godzin na sen. Co za zamieszanie!
Po tym, jak Lord Valentine upadł, tracąc przytomność, gdy uprzątnięto już salę, w której odbywała się uczta, Hissune i kilka osób z najbliższego otoczenia Koronala zebrało się w tym ponurym pomieszczeniu. Po pewnym czasie przyszła wiadomość, że Lord Valentine szybko powraca do zdrowia i że wszyscy mają czekać na jego polecenia. Później, jedno po drugim, zaczęły przychodzić wezwania od Koronala: najpierw do Tunigorna, później do Ermanara, Asenharta, Shanamira i reszty, aż wreszcie Hissune został sam wśród strażników i urzędników najniższego szczebla. Nie miał ochoty pytać ich, co właściwie powinien zrobić, nie ośmielił się także wyjść, więc czekał i czekał.
Zamknął oczy, gdy zaczęły go dokuczliwie szczypać, ale nie spał. W głowie pozostał mu jeden obraz: Koronal pada, a on i Lisamon Hultin w tej samej chwili podrywają się; z miejsc, by go podtrzymać. Nie potrafił przestać myśleć o grozie tego nieoczekiwanego zakończenia uczty. Widział oszołomionego Koronala, który szukał słów i nie potrafił ich znaleźć, chwiał się, zataczał i wreszcie upadł…
Oczywiście Koronal może upić się i zachowywać idiotycznie, jak każdy człowiek. Jedną z wielu rzeczy, których Hissune nauczył się podczas swych nielegalnych wypadów do Rejestru Dusz, było to, że w ludziach noszących koronę nie ma nic nadludzkiego. Wydawało się, że tego wieczoru Lord Valentine, najwyraźniej nie znoszący Labiryntu, poszukał w winie ucieczki przed tym, czego nienawidził, i kiedy przyszła kolej na jego mowę, okazało się, że jest zbyt pijany, by przemawiać.
Z jakichś powodów Hissune wątpił jednak, by Valentine był po prostu pijany, choć sam Koronal zasugerował taką możliwość. Przyglądał mu się uważnie podczas toastów i wtedy wcale nie wydawał się nietrzeźwy, lecz radosny, wesoły, rozluźniony. A później, kiedy ten mały Vroon, czarownik, wyrwał go ze stanu odrętwienia dotykiem swych macek, Koronal wyglądał na lekko wstrząśniętego — jak każdy, komu zdarzyło się stracić nagle przytomność — lecz mimo to całkiem przytomnego. Nikt nie zdołałby wytrzeźwieć tak szybko. Nie, pomyślał Hissune, najprawdopodobniej nie było to jednak upicie, lecz coś innego: czary lub niezwykle silne przesłanie, które zawładnęło duszą Valentine'a w jednej chwili. To go właśnie przerażało.
Powstał i krętymi korytarzami udał się do apartamentów Koronala. Gdy podchodził do pięknie rzeźbionych drzwi, ozdobionych błyszczącym znakiem gwiazdy i inicjałami władcy, akurat otworzyły się one przed wychodzącymi z komnaty Tunigornem i Ernamarem. Sprawiali wrażenie zdenerwowanych i ponurych. Obaj kiwnęli mu głowami, a Tunigorn gestem rozkazał straży, by przepuściła chłopca.
Lord Valentine siedział za ogromnym biurkiem z polerowanego drewna w kolorze krwi. Jego potężne dłonie o grubych kostkach spoczywały płasko na blacie, jakby się nimi podpierał. Twarz miał bladą; skupienie wzroku wydawało się sprawiać mu nieprzezwyciężoną trudność; siedział zgarbiony.
— Panie — powiedział Hissune i zamilkł.
Stał w drzwiach. Czuł się bardzo niepewnie, nie na miejscu. Był zakłopotany. Lord Valentine wydawał się go nie zauważać. W pokoju znajdowała się także stara wieszczka tłumacząca sny, Tisana, oraz Sleet i Vroon, lecz nikt nie odzywał się ani słowem. Hissune nie wiedział, co począć, nie miał pojęcia, czego wymaga etykieta przy spotkaniu ze zmęczonym i najwyraźniej chorym Koronalem. Czy należało złożyć wyrazy współczucia, czy też może udawać, że monarcha cieszy się doskonałym zdrowiem? Uczynił znak gwiazdy i — nie doczekawszy się żadnej reakcji — powtórzył go. Czuł, jak płoną mu policzki.
Szukał w sobie jakichś śladów swej dziecinnej pewności siebie i nie znalazł niczego. Dziwne, ale Lord Valentine onieśmielał go ostatnio coraz bardziej; częstsze spotkania raczej utrudniały, niż ułatwiały kontakt z Koronalem. Trudno mu było to pojąć.
Uratował go w końcu Sleet, mówiąc głośno:
— Panie, jest tu kandydat Hissune.
Koronal podniósł głowę, rzucając chłopcu przenikliwe spojrzenie. Głębia zmęczenia, którą ujawniały jego szklane, nieruchome oczy, była zaiste przerażająca. A jednak, wobec przyglądającego mu się w zdumieniu Hissune'a, Lord Valentine otrząsnął się ze zmęczenia — tak jak człowiek, który uczepił się liny, wpadając w przepaść, wydostaje się z niej: jednym ruchem, świadczącym o sile, której istnienia nie sposób było się wcześniej domyślić. Zdumienie ogarniało, gdy widziało się, jak na jego policzkach pojawiają się rumieńce, a oczy nabierają wyrazu. Udało mu się nawet okazać coś w rodzaju właściwej władcom stanowczości. Zaskoczony Hissune zastanawiał się przez moment, czy nie jest to czasem jakaś sztuczka, której na Górze Zamkowej uczy się chłopców, mających zostać władcami…