— Podejdź! — rozkazał Lord Valentine. Hissune zrobił kilka kroków w głąb pokoju.
— Boisz się mnie?
— Panie…
— Nie mogę ci pozwolić, byś marnował czas, bojąc się mnie, Hissunie. Zbyt wiele mam do zrobienia. I ty także. Niegdyś wierzyłem, że nie żywisz wobec mnie najmniejszych obaw. Czyżbym się mylił?
— Panie, chodzi tylko o to, że sprawiasz wrażenie bardzo zmęczonego… Ja też jestem zmęczony… ta noc była taka dziwna, dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich…
Koronal przytaknął skinieniem głowy.
— To była bardzo dziwna noc, to prawda. Czy już nadszedł ranek? Kiedy znajduję się w tym miejscu, nigdy nie potrafię powiedzieć, która jest godzina.
— Minęła północ, panie.
— Zaledwie północ? Myślałem, że to już ranek. Jaka długa jest ta noc! — Valentine roześmiał się cicho. — Jednak w Labiryncie zawsze jest chwila po północy, prawda, Hissunie? Ma Boginię, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo tęsknię za widokiem słońca!
— Panie — wtrącił grzecznie Deliamber — rzeczywiście robi się późno, a mamy jeszcze tyle spraw do załatwienia…
— To prawda. — Na moment oczy Valentine'a znów zeszkliły się i znieruchomiały. — A więc do rzeczy. Przede wszystkim jestem ci winien podziękowanie. Mógłbym się poważnie zranić, gdybyś mnie nie podtrzymał. Musiałeś zerwać się z miejsca, nim jeszcze zacząłem padać, prawda? Takie to było oczywiste, że stracę przytomność?
— Tak, panie. — Hissune zarumienił się lekko. — Przynajmniej dla mnie.
— Ach!
— Ale być może obserwowałem cię uważniej niż ktokolwiek inny.
— Tak. Sądzę, że to bardzo prawdopodobne.
— Mam nadzieję, że Wasza Wysokość nie odczuje negatywnych skutków… skutków…
Na ustach Koronala pojawił się słaby uśmiech.
— Nie byłem pijany, Hissunie.
— Nie miałem zamiaru sugerować… to znaczy… chciałem tylko powiedzieć…
— Nie byłem pijany. Czar, przesłanie… kto wie? Wino to jedno, czary to co innego; sądzę, że ciągle jeszcze potrafię odróżnić jedno od drugiego. Miałem mroczną wizję, chłopcze, i to nie pierwszą. Znaki są złowrogie. Nadchodzi wojna.
— Wojna? — wykrztusił Hissune. Słowo to wydało mu się nie znane, obce, wstrętne; wisiało w powietrzu jak jakiś obrzydliwy owad szukający ofiary. Wojna? Wojna? W umyśle chłopca pojawił się obraz sprzed ośmiu tysięcy lat, obraz rodem z tych, które, wykradzione z Rejestru Dusz, na stałe zajęły miejsce w jego duszy: suche wzgórza północnego wschodu stojące w płomieniach, niebo czarne od grubych, wysokich kolumn dymu — ostatnie chwile okrutnej wojny wytoczonej Metamorfom przez Lorda Stiamota. Lecz to przecież była historia starożytna. Przez wszystkie wieki po Stiamocie nie było wojny na Majipoorze — oprócz tej, którą stoczył Lord Valentine, by odzyskać tron. W niej zaś zginęło niewielu ludzi — dzięki samemu Valentine'owi, któremu wszelki gwałt wydawał się obrzydliwy.
— Jaka wojna? Na Majipoorze nie mamy przecież wojen!
— Zbliża się wojna, chłopcze — stwierdził głośno Sleet. — A gdy nadejdzie, na Panią, nikt się przed nią nie ukryje!
— Ale z kim mamy walczyć? Majipoor to najbardziej pokojowa z planet. Nie mamy wrogów.
— Mamy wroga. Czyżbyście wy, ludzie z Labiryntu, tak mało wiedzieli o zewnętrznym świecie, że nawet tego nie potraficie pojąć?
Hissune zmarszczył brwi.
— Chodzi o Metamorfów, prawda?
— A tak, o Metamorfów! — Sleet niemal krzyczał. — Chodzi o tych wstrętnych, dzikich Zmiennokształtnych. Czy sądzisz, że utrzymamy ich w rezerwatach na zawsze? Na Panią, już wkrótce zaczną się gwałty i morderstwa.
Wstrząśnięty i zdumiony Hissune gapił się na małego człowieczka z blizną na twarzy. Oczy Sleeta lśniły. Wydawało się, że z radością powitałby spełnienie swej przepowiedni.
— Z całym szacunkiem, Najwyższy Doradco — powiedział Hissune, powoli potrząsając głową — ale dla mnie nie ma w tym za grosz sensu. Kilka milionów przeciw dwudziestu miliardom? Kiedyś Metamorfowie wywołali wojnę i przegrali. Niezależnie od tego, jak bardzo nas nienawidzą, nie sądzę, by mieli spróbować jeszcze raz.
Sleet wskazał na Koronala, który wydawał się nie słuchać tej wymiany zdań.
— A fakt, że tak niedawno posadzili swą marionetkę na tronie Lorda Valentine'a? Co to było, jeśli nie wypowiedzenie wojny? Ach, chłopcze, nic nie wiesz. Zmiennokształtni spiskują przeciw nam od wieków i teraz wreszcie nadszedł czas na urzeczywistnienie ich knowań. Przepowiadają nam to sny samego Koronala! Na Panią, sam Koronal śni o wojnie!
— Na tę samą Panią, Sleecie — w głosie Koronala brzmiało straszliwe zmęczenie — nie będzie żadnej wojny, jeśli tylko zdołam jej zapobiec, i ty o tym doskonale wiesz.
— A jeśli nie zdołasz jej zapobiec, panie? — odparł natychmiast Sleet.
Kredowobiała twarz drobnego człowieczka nabiegła krwią, oczy mu błyszczały, poruszał rękami, czyniąc gwałtowne, drobne ruchy, jakby żonglował niewidzialnymi maczugami. Hissune'a zaskoczyło to, że ktoś — nawet Najwyższy Doradca — może tak bezceremonialnie przemawiać do Koronala. Być może nie zdarzało się to często, nagle bowiem dostrzegł na twarzy Valentine'a coś bardzo przypominającego gniew, a przecież Lord Valentine znany był z tego, że nie gniewa się nigdy, że łagodnością i miłością próbuje podbijać dusze wszystkich — wszak w ostatnich chwilach wojny o odzyskanie tronu próbował tego nawet wobec wroga, uzurpatora Dominina Barjazida. A potem gniew zmienił się znów w to nieskończone zmęczenie, sprawiające, że Koronal wydawał się mieć siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, nie zaś być wciąż młodym, pełnym życia człowiekiem około czterdziestki, którą — o czym Hissune wiedział — dopiero co przekroczył.
Zapadła przedłużająca się w nieskończoność, pełna napięcia cisza. W końcu Lord Valentine powiedział powoli wprost do Hissune'a, jakby nikogo innego nie było w pokoju:
— Słowo więcej nie padnie o wojnie, póki pozostaje nadzieja na pokój. Lecz znaki zwiastują nieszczęście, to prawda; jeśli nie wojna, z pewnością zdarzy się jakieś inne zło. Nie zignoruję tego rodzaju ostrzeżeń. Zmieniliśmy dziś niektóre z naszych planów, Hissunie.
— Czyżbyś odwołał Wielki Objazd, panie?
— Tego nie wolno mi zrobić. Odkładałem go kilkakrotnie, twierdząc, że zbyt wiele jest pracy na Górze Zamkowej i że nie mam czasu włóczyć się po świecie. Być może odkładałem go zbyt długo. Objazdy powinny odbywać się co siedem, osiem lat.
— A teraz przerwa była dłuższa?
— Niemal dziesięcioletnia. I poprzedni objazd nie zakończył się zgodnie z planem. Jak może pamiętasz, w Tilomon nastąpiło drobne zamieszanie, w wyniku którego ktoś inny, bez mej wiedzy, wziął na swe barki ciężar władzy.
Ponad ramieniem Hissune'a Koronal patrzył w jakąś niewyobrażalną dal, jakby na moment zajrzał w mglistą otchłań czasu; być może wspominał ten niezwykły zamach, który przeprowadzili Barjaazidowie, i rozpamiętywał miesiące, a może lata, podczas których wędrował po Majipoorze pozbawiony świadomości i swej potęgi. W końcu potrząsnął głową.
— Nie. Wielki Objazd trzeba przeprowadzić. W rzeczywistości trzeba go rozciągnąć w czasie. Myślałem o podróży tylko przez Alhanroel, ale teraz sądzę, że powinienem odwiedzić oba kontynenty. Mieszkańcy Zimroelu także powinni przekonać się na własne oczy, że mają Koronala. A jeśli Sleet ma słuszność i powinniśmy obawiać się właśnie Metamorfów, to cóż — musimy udać się właśnie na Zimroel, tam bowiem mieszkają Zmiennokształtni.