Tego Hissune się nie spodziewał. Poczuł nagłe, gwałtowne podniecenie. Zimroel! Ten niewyobrażalnie daleki kontynent, pełen dżungli i wielkich rzek, wspaniałych metropolii, będących dla niego niemal legendą, czarodziejskich miast o czarodziejskich nazwach…
— Ach, jeśli taki jest twój nowy plan, to wspaniale, panie! — powiedział, uśmiechając się szeroko. — Myślałem, że nigdy nie zobaczę Zimroelu, no, może w snach! Czy będziemy w Ni-moya? I w Pidruid, i w Tilomon, i w Narabal…
— Ja najprawdopodobniej będę. — Głos Koronala był dziwnie bezdźwięczny. Jego słowa Hissune odczuł jak uderzenie pałką.
— “Ja” panie? — spytał, nagle przestraszony. Lord Valentine powiedział cicho:
— Zaszła kolejna zmiana planów. Nie będziesz towarzyszył mi w Wielkim Objeździe.
Hissune'a przeszył zimny dreszcz, jakby wiatr wiejący między gwiazdami spadł na Majipoor i dotarł do najgłębszej głębi Labiryntu. Zadrżał i dusza skurczyła się w nim od tego chłodu; czuł, że zostaje z niego tylko nędzna łupinka.
— A więc zwalniasz mnie ze służby, panie?
— Zwalniam ze służby? Ależ skąd! Z pewnością domyślasz się, że mam wobec ciebie wielkie plany.
— Mówiłeś tak, panie, i to nie raz. Lecz Objazd…
— Nie byłoby to odpowiednie przygotowanie do obowiązków, które pewnego dnia przyjdzie ci pełnić. Nie, Hissunie, nie stać mnie na to, żebyś zmarnował rok lub dwa lata, włócząc się przy mym boku. Pojedziesz na Górę Zamkową tak szybko, jak to tylko możliwe.
— Na Górę Zamkową, panie?
— Rozpoczniesz naukę; będziesz uczył się wszystkiego, co musi umieć rycerz-kandydat.
— Panie? — Hissune zdumiał się niepomiernie.
— Masz lat… ile? Osiemnaście? Wiec w stosunku do innych jesteś i tak strasznie spóźniony. Ale nie brak ci inteligencji, nadrobisz stracony czas i szybko osiągniesz granice swych możliwości. Nie masz wyboru, Hissunie. Nie wiemy, co za zło spadnie wkrótce na nasz świat, lecz ja jestem świadomy, że powinienem spodziewać się najgorszego, i muszę być gotowy na jego nadejście i przygotować ludzi, którzy będą przy mnie, gdy zło wreszcie się objawi. Dla ciebie więc, Hissunie, Wielki Objazd skończył się, nim się zaczął.
— Rozumiem, panie.
— Rozumiesz? Tak, chyba rzeczywiście rozumiesz. Później przyjdzie czas na odwiedzenie Piliploku, Ni-moya i Pidruid, prawda? Lecz nie teraz… nie teraz…
Hissune przytaknął skinieniem głowy, choć w rzeczywistości nie ośmielił się nawet przypuszczać, że pojmuje to, co właśnie powiedział Lord Valentine. Przez długą chwilę Koronal przyglądał mu się kamiennym wzrokiem, a on nie ugiął się pod spojrzeniem nieruchomych, zmęczonych niebieskich oczu, choć sam zaczynał czuć zmęczenie większe od tego, jakie kiedykolwiek dane mu było poznać. Zdał sobie sprawę, że audiencja się skończyła, choć nie kazano mu jeszcze odejść. W milczeniu uczynił znak gwiazdy i powoli ruszył w stronę wyjścia.
Nie pragnął teraz niczego oprócz snu, mógłby spać tydzień lub miesiąc. Ta zdumiewająca noc odebrała mu wszystkie siły. Zaledwie dwa dni temu sam Lord Valentine wezwał go do tej właśnie sali i zapowiedział, że ma szykować się do natychmiastowego opuszczenia Labiryntu, w jego towarzystwie uda się bowiem na objazd Alhanroelu; wczoraj mianowany został doradcą Koronala i zaproszony do stołu władcy na dzisiejszą ucztę, a teraz uczta skończyła się wśród tajemniczych, niepojętych wydarzeń. Widział Koronala znużonego i jakże ludzkiego w tym znużeniu, dowiedział się, że Wielki Objazd nie jest już dla niego, gdyż dla niego jest… Góra Zamkowa! Rycerz-kandydat?
Nadrobić stracony czas? Po co go nadrabiać? Życie stało się snem, pomyślał Hissune. I nie ma nikogo, kto dokonałby dla mnie jego tłumaczenia.
W korytarzu prowadzącym z apartamentów Koronala dopadł go Sleet, złapał za nadgarstek i zatrzymał. Hissune wyczuł bijącą od niego moc, doskonale hamowaną, gotową wybuchnąć energię.
— Chcę ci powiedzieć jedno, chłopcze — kiedy przemówiłem tak szorstko, nie pragnąłem, by między nami zapanowała wrogość.
— Nawet mi to nie przyszło do głowy.
— To dobrze. Doskonale. Nie chcę mieć w tobie przeciwnika.
— I ja w tobie.
— Sądzę, że przyjdzie nam ze sobą blisko współpracować, kiedy nadejdzie wojna.
— Jeśli nadejdzie wojna.
Sleet uśmiechnął się niewesoło.
— Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale nie mam zamiaru znowu zacząć się na ten temat spierać, tu i teraz. Wkrótce podzielisz mój punkt widzenia. Valentine nie dostrzega kłopotów, póki nie zacznie się o nie potykać, taką ma naturę. Moim zdaniem, jest zbyt poczciwy, zbytnio wierzy w dobrą wolę innych, ale z tobą jest inaczej, prawda, chłopcze? Ty masz oczy szeroko otwarte. Sądzę, że Koronal to ceni w tobie najbardziej. Rozumiesz, o czym mówię? — To była długa noc, Sleecie.
— Niewątpliwie. Prześpij się, chłopcze. Jeśli potrafisz.
9
Pierwsze promienie wschodzącego słońca padły na postrzępiony, szary, błotnisty brzeg morza na południowo-wschodnim wybrzeżu Zimroelu, oświetlając go bladozielonymi promieniami. Pięcioro Liimenów, śpiących w nędznym, wielokrotnie łatanym namiocie na granicy wydm, kilkaset metrów od linii wody, obudziło się natychmiast. Wstali bez słowa, zebrali po parę garści wilgotnego piasku, wtarli go w szaroczarną, pokrytą plamami skórę ramion i piersi, kończąc na tym poranne ablucje. Gdy wyszli z namiotu, obrócili się na zachód, gdzie na jaśniejącym niebie świeciło jeszcze kilka słabych gwiazd, i złożyli im pokłon.
Jedna z tych gwiazd była być może tą, z której przybyli tu ich przodkowie; jeśli nawet tak było, nie mieli pojęcia, która. Nikt tego nie wiedział. Od okresu gdy pierwsi liimeńscy imigranci przybyli na Majipoor, minęło siedem tysięcy lat, w czasie których wiele rzeczy pogrążyło się w niepamięci. Wędrując po wielkiej planecie w poszukiwaniu najprostszej pracy fizycznej, Liimeni dawno zapomnieli, skąd wzięła początek ich rasa. Lecz kiedyś się o tym dowiedzą…
Najstarszy mężczyzna rozpalił ogień. Najmłodszy przyniósł rożen i nabił nań mięso. Dwie kobiety w milczeniu wzięły je i trzymały nad ogniem, póki nie usłyszały skwierczenia palonego tłuszczu. Bez słowa rozdały wszystkim po kawałku mięsa i w milczeniu Liimeni zjedli swój jedyny tego dnia posiłek.
Nadal w milczeniu wyszli szeregiem z namiotu: najstarszy mężczyzna, potem kobiety, następnie dwóch pozostałych mężczyzn: pięć delikatnie zbudowanych istot o szerokich ramionach, spłaszczonych głowach i żywych, błyszczących oczach, umieszczonych po trzy w nieruchomych twarzach. Udali się nad brzeg morza i usiedli na wąskim skrawku ziemi tuż poza granicą przypływu — tak jak czynili to co dnia. Potem, w milczeniu, czekali; każdy z nich z nadzieją, że tego właśnie dnia przypłyną smoki.
Południowo-wschodnie wybrzeże Zimroelu — wielka prowincja znana jako Gihorna — to jeden z najmniej rozwiniętych regionów Majipooru, omijana przez wszystkich, pozbawiona miast kraina, pokryta cienką warstwą szarej, piaszczystej gleby, kraina wilgotnych, porywistych wichrów, którą w nieregularnych odstępach czasu nawiedzają niemożliwe do przewidzenia, monstrualne, niszczycielskie burze piaskowe. Na tym ponurym ciągnącym się przez setki mil wybrzeżu nie ma żadnego naturalnego portu, są tylko łańcuchy niskich nagich wzgórz. Ich zbocza opadają ku wilgotnym plażom, o które fale Morza Wewnętrznego biją z ponurym, głuchym hukiem. We wczesnym okresie kolonizacji Majipooru wędrowcy z zachodniego kontynentu, którzy zapuścili się w tę niegościnną krainę, powrócili z wieściami, że nie ma w niej nic ciekawego. Na planecie pełnej bogactw i cudów oznaczało to najokrutniejszy wyrok: zapomnienie.